Nie było mnie w mediach społecznościowych mniej więcej 4 miesiące. Wczoraj wróciłem i jestem pod wrażeniem, że hype na AI nie tylko nie przygasł, lecz również nabiera rozpędu i cały czas pochylamy się nad sztuczną inteligencją. Kiedy przeczytałem właśnie, że na skutek doskonale moim zdaniem poprowadzonej akcji Watchdog, której celem była bardzo owocna prowokacja, Dziennik Bałtycki i Głos Pomorza przyznały tytuł osobowości roku osobowości nieistniejącej, bo od początku do końca wykreowanej właśnie przez AI. Nikt nie zweryfikował informacji na temat kandydatki, jeżeli potraficie to sobie wyobrazić. Uwielbiam takie akcje, ale na co to wszystko wskazuje? Nie jestem wrogiem AI, nie jestem wrogiem żadnej technologii, w 2023 roku musiałbym być skrajnym hipokrytą, żeby boczyć się na świat technologii, na zmiany, na nowinki, nie o to chodzi. Kiedy jednak widzę, jak łatwo jest wprowadzić nas w błąd, właśnie z pomocą technologii, uważam, że największym zagrożeniem dla ludzkości jest nie to, że obawiamy się zagłady w stylu „Matrixa”, lecz to, że wchodząc w świat genialnych wynalazków – z lenistwa, z chęci szybkiego zysku, natychmiastowego generowania contentu bez odpowiednich kompetencji – stajemy się tak mało inteligentni, że w jakimś stopniu zasługujemy na zagładę ;) Myślcie, kiedy traktujecie coś/kogoś, jako autorytet, jako pomoc, jako źródło odpowiedzi na pytania, które Was nurtują i nie zapominajcie o tym, że Sztuczna Inteligencja jest efektem działania ludzkiej kreatywności i może nie do końca (jako narzędzie, które stale ewoluuje) ma służyć temu, żeby we wszystkim nas wyręczać i żeby bezkrytycznie jej ufać, bo tak jest wygodniej. Miłego dnia! Wnioski po szkoleniu z kreatywności profesjonalnej i podstaw twórczego myślenia dla marki Rossmann4/27/2023
Wczoraj, kiedy wracałem pociągiem z Łodzi ze szkolenia z kreatywności profesjonalnej, które poprowadziłem dla Działu Personalnego marki Rossmann myślałem (między innymi oczywiście, nie róbmy sobie jaj, kto by zliczył myśli w głowie) o tym, że tak naprawdę nigdy nie planowałem, że zacznę uczyć.
Myślałem o tym, bo taksówkarz, który wiózł mnie z siedziby firmy na dworzec Łódź Kaliska, ciągnął mnie za język i zadał mi wreszcie pytanie, które mnie zaskoczyło: w jaki sposób zostaje się osobą, która prowadzi szkolenia. W tym roku minie 11 lat odkąd przyjąłem pierwszą propozycję pracy w roli wykładowcy/nauczyciela na Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie pozostałem przez kolejne trzy lata, prowadząc dla trzech kolejnych roczników o możliwościach, jakie technologia może dać artystom i w jaki sposób z jej pomocą poszerzyć swój twórczy. W międzyczasie wciąż pracowałem, jako twórca i producent (tak, przede wszystkim jestem kreatywnym praktykiem i stąd bierze się zdecydowana większość tego, co wiem o kreatywności), prowadząc gdzieś przy okazji warsztaty, wykłady, z bardzo różnych tematów, aż wreszcie odkryłem, że kreatywność jest tym zagadnieniem, które nie tylko interesuje mnie najmocniej, ale też posiadam w nim najwięcej doświadczenia, a także wiedzy – nie akademickiej i naukowej (bo ta pojawiła się o wiele później), lecz głównie praktycznej, zdobytej podczas blisko dwudziestu lat pracy z innymi ludźmi, z markami, firmami, instytucjami i przede wszystkim z samym sobą, z własnymi blokadami i całą masą ograniczeń, które są dla nas wszystkim przeszkodą podczas poszukiwania swojego twórczego potencjału. Trzy lata temu z hakiem odważyłem się wreszcie publicznie wypowiadać na temat kreatywności, co doprowadziło finalnie do wydania książki. Te ostatnie trzy lata były dla mnie chyba najtrudniejszym okresem. Poświęciłem na zgłębianie kreatywności całkiem sporo czasu, jednak – bez wsparcia uczelni, czy instytucji – robiłem to na własną rękę i szczerze mówiąc, najcześciej nie wiedziałem dlaczego i po co to robię. Po prostu pisałem, szkoliłem się, analizowałem temat na nowo, na wiele różnych sposobów, korzystając z wielu metodologii badań, poddając w wątpliwość, to co już wiedziałem. Poddając w wątpliwość samego siebie: jako jednostkę kreatywną i wykształconą. Dzisiaj, kiedy dzień wcześniej ponownie pokonałem tę samą trasę z Łodzi do Krakowa, tym samym pociągiem, na tym samym miejscu, prowadząc w ciągu zaledwie miesiąca dwa duże szkolenia z kreatywności profesjonalnej dla dwóch kompletnie różnych grup, dla kompletnie różnych branż, wiem, że temat kreatywności jest w Polsce naprawdę potrzebny. A wczorajsza grupa w Rossmannie? Zarówno ta na sali, składająca się z Liderek i Liderów, jak i ta on-line, w całej Polsce (w sumie ponad 200 osób). Petarda! Dawno nie czułem się tak zmęczony od twórczego napięcia na sali! Chciałem się tym z Wami podzielić, bez zbędnej analizy tego, co napisałem. Miłego dnia! Porozmawiajmy o kreatywności od strony profesjonalnej "Myślenie nieszablonowe" oraz określenie „Outside the box” to dwa sformułowania, w jakich najczęściej podtapia się twórcze myślenie i kreatywność. Nie mówię, że oba nie są istotne, ale jednak – kiedy będziemy skupiać się tylko na nich, dość łatwo możemy dojść do mylącego wniosku, że aby w pełni ukazać kreatywne możliwości (swoje, czy swoich pracowników), wystarczy, że wpadniemy na jakiś szalony, nietypowy pomysł, a koło innowacji samo zacznie kręcić się za nas. Nie zacznie. Profesjonalna kreatywność nie jest przedszkolem, nie jest układanką, wyklejanką, nie jest też zabawą w Małe Ludziki. Mija właśnie 18 lat odkąd po raz pierwszy zatrudniono mnie do znaczącego (czyli takiego, na którym po prostu zarobiłem i mogłem sprawdzić się we współpracy z innymi ludźmi) projektu kreatywnego i przez te wszystkie lata, aż do dzisiaj nauczyłem się bardzo wielu rzeczy, a jedną z nich jest istotność określenia proporcji: pomiędzy pomysłami, selekcją tych, które są najlepsze, umiejętnością obejścia problemów technicznych, dopasowaniem się do narzuconego z góry wzorca współpracy, a samodyscypliną, która ma na celu oddanie każdego projektu na czas. Pomysł znajduje się więc na początku łańcucha, w którym kompetencje, doświadczenie (lecz również pokora) odgrywają niezwykle istotną rolę, bo na samym końcu ZAWSZE znajduje się jakiś klient, o którym dziwnym trafem zapomina się w bardziej podręcznikowych opracowaniach na temat kreatywności. To wszystko zebrane do kupy składa się na kreatywność w wymiarze profesjonalnym, której (na przykład w social mediach) poszukuje się wyjątkowo często, jednak jakimś cudem nadal łapiemy się w pułapkę tego mocno już nieświeżego hasła „Outside the box” i udajemy, że twórcze myślenie to taka podróż na falach szaleństwa. Nie da się jednak myśleć tak całkiem „Outside the box”, kiedy znamy już brief, budżet i deadline, ale mimo to wymaga się od nas kreatywności. Twórcze myślenie może więc posiadać jasno określone granice i jedną z cech kreatywności w wymiarze profesjonalnym jest umiejętność poruszania się w obszarze ograniczeń tak, aby osiągnąć jak najlepsze efekty. "Co zrobić, gdy poziom kreatywności w zespole jest niezadowalający" ❓ "Co zrobić, by zmotywować grupę do działania" ❓ Takie pytania widzę na LI każdego dnia, śledzę je również w podręcznikach z zakresu HR oraz tych z zarządzania. I o ile same pytania nie są złe, powiem więcej – są bardzo istotne – o tyle próba odpowiedzi na nie mija się najczęściej z samym zagadnieniem kreatywności (czy też twórczego myślenia), bo usiłuje ująć te zjawiska w konkretne ramy środka zaradczego, który menedżer jest w stanie szybko i sprawnie zaimplementować w danym środowisku, bez dogłębnego zbadania czym owo środowisko jest i na jakich zasadach funkcjonuje. Powodzenia! Spotkałem się ostatnio z propozycją, by szkolić zespół na drodze eksperymentalnej burzy mózgów, gdzie każdy z uczestników miałby za zadanie wypluć z siebie powiedzmy 30 pomysłów w krótkim czasie – w konkursie z nagrodami (tak na marginesie uwielbiam infantylizowanie grup dorosłych ludzi). Pierwsze, o czym pomyślałem, czytając ten post, było pytanie o to: po co właściwie komu 30 pomysłów? "Think outside the box" to banał, którym posługujemy się wszyscy, ale prawda jest taka, że nikt z nas nie wychodzi poza pudełko, poza pudełko swojego własnego umysłu. Tam rodzi się każdy pomysł. Brałem w życiu udział w wielu projektach i w żadnym z nich wielość pomysłów (30 to lawina pomysłów, nie dajcie się jej przysypać) nie świadczyła o kreatywności. Przeciwnie, wielość jest wrogiem jakości, bo właśnie w niej gubimy umiejętność wybierania tego, co w nas najlepsze (najlepsze, czyli wymyślone, przebrane i wyselekcjonowane). Natknąłem się ostatnio na wyniki badań, które sugerowały, że tradycyjna, gloryfikowana burza mózgu średnio się sprawdza, bo napotykamy w niej jako użytkownicy na problem hierarchii w grupie, a to generuje całkiem sporo problemów dla tych jednostek, które z jakiegoś powodu czują się osadzone na podrzędnej pozycji w zespole. Dla mnie ma to sens (pracowałem z ludźmi, którzy śmiertelnie blokowali się już w relacji jeden na jeden). Jak w takiej sytuacji skutecznie zaimplementować magiczne narzędzia kreatywności z podręczników? Moim zdaniem jest to temat wart przemyślenia pośród wszystkich tych cudownych recept na twórcze myślenie zespołów. Wiecie o tym, że zespół The Beatles pracował latami na swój sukces? Wrócimy do tego później. Zdarzyło mi się opublikować jedną książkę o kreatywności. Zdarzyło mi się obronić doktorat, który częściowo o tym zjawisku opowiadał. Zdarzało mi się również przez lata pracować z ludźmi i pomagać im w przełamywaniu blokad twórczego myślenia... ...ale uwierzcie mi, nie zdarzyło mi się czytać większej liczby bzdur na ten temat, niż te, które odnaleźć można w książkach z zakresu zarządzania, HR-u, a także tutaj, na LI. Widzimy twórcze myślenie – własne oraz pracowników – w jakimś takim zbyt jaskrawym świetle. Wypatrujemy na horyzoncie metod poprawy kreatywnych możliwości na drodze wykonywania testów na kreatywność, nagród, burz mózgu i rozwiązań gotowych do wdrożenia z dnia na dzień, które w magiczny sposób mają przekształcić znudzonych podwładnych w kreatywne bestie. To niedorzeczne. Uwierzcie mi, nie czytałem jeszcze, żeby ktokolwiek, kogo interesuje człowiek, stwierdził, że kreatywność można napędzić w taki sposób. Twórcze myślenie nie jest gotowym modelem, który można przenieść wprost do "zakładu pracy". Twórcze myślenie to proces, który rozpoczyna się już w dzieciństwie, a który osłabia się i blokuje, lub też rozwija na przestrzeni całego życia. Twórcze myślenie to nie tylko kwestia myślenia dywergencyjnego, to nie tylko wyskakiwania z pudełka (out of the box) i wychodzenie poza szablony. Twórcze myślenie to również (a może przede wszystkim?) kompetencje pracowników i umiejętność łączenia w nową całość nabytej wcześniej wiedzy - nierzadko wiedzy interdyscyplinarnej. Dodajcie do tego zróżnicowanie branż, predyspozycje, kwestie interpersonalne, wychowanie, a także problem narzucania narzędzi kreatywnym pracownikom. Twórcze myślenie ulatnia się nierzadko właśnie na etapie niezrozumienia tego, że mamy do czynienia z bardzo wieloma zmiennymi. Twórczy pracownicy nie są bandą ludzi, których zatrudniono w jednym miejscu, a których należy po prostu zmotywować i wszystko będzie ok. Jeżeli więc poszukujecie gotowych schematów, które mają Wam pomóc w błyskawicznej poprawie warunków kreatywnych pracowników, jeżeli HR wciska Wam takie rozwiązania, pomyślcie dwa razy, zanim pójdziecie w tym kierunku. Nie o nagrody, nie o motywację chodzi, lecz o sam zespół. The Beatles nie byli grupą wymienialnych, randomowych pracowników, którzy wdrożyli pewną metodę działania. Ich zindywidualizowany proces kreatywny trwał wiele, wiele lat i właśnie dzięki temu daliśmy radę ich zapamiętać. Żeby tradycji stało się za dość, powinienem teraz odpalić kilka punktów na temat tego, jak krok po kroku osiągnąć cel, ale nie zrobię tego, bo twórcze myślenie nie jest zupką instant. Twórcze myślenie jest zjawiskiem uniwersalnym. Możesz więc z powodzeniem przełożyć ten post na język własnej profesji. Kreatywność rodzi się z konkretnej potrzeby, koresponduje z poczuciem jakiegoś braku. A na samym początku tego procesu znajdują się przede wszystkim wątpliwości. Spróbuj na moment wejść w moją skórę. Dawno już nie myślałem nad niczym tak długo, jak nad napisaniem kolejnej książki o twórczym myśleniu (od publikacji mojego debiutu, od kwietnia 2021 minęło już sporo czasu). I nawet teraz, kiedy edytor tekstu informuje mnie, że udało mi się wykrzesać z siebie ponad dwieście siedemdziesiąt tysięcy znaków, nie uważam nadal, żebym rozpoczął faktyczną pracę nad tym, co z tego wszystkiego ostatecznie wyniknie. Bez względu na to, jakim tworzywem się posługujesz, wytwarzasz apki, produkty ubezpieczeniowe, artykuły do gazet, szkolenia, fotele samochodowe... Na samym wstępie musisz dowiedzieć się, co tak naprawdę planujesz zrobić i dlaczego. Bez tego będziesz bez celu błądzić pośród szkiców, tak jak ja teraz. Niby banał nie? Ale wszyscy pracujemy na jego aktualność ;) Powiedzenie: "pragnę napisać kolejną książkę o kreatywności" ma mniej więcej tyle samo sensu, co wyznanie, że ma się w planach napisanie książki o ludzkości, o samochodach, o jedzeniu i tak dalej. Liczy się jednak przede wszystkim kontekst, w jakim dany problem ma zostać osadzony. To trochę jak z biznesem. – Zakładam biznes. – Super. A konkretnie? Opowiesz mi o tym? – Nie stary, na razie tak sobie myślę. Wątpliwość to nie tylko pytanie o sens, ale również pytanie o kontekst, o cel, o znaczenie. Możesz zapytać, po co publikuję te słowa, skoro na samym końcu, gdzieś tam w przyszłości, kiedy książka pójdzie już do druku, nie będą one miały najmniejszego sensu. To fakt, za parę miesięcy pewnie nie będą miały, ale mają dla mnie sens dokładnie teraz, bo właśnie w wątpliwościach objawia się kreatywność, jako proces. Świadome śledzenie tego, co twórcze myślenie niesie z sobą dzisiaj pozwala w o wiele większym stopniu zapanować nad nim gdzieś tam w przyszłości. Twórcze myślenie wymaga tego, by nie zawsze wiedzieć, by docierać do rozwiązania na bazie niestandardowych testów, a nie tylko w oparciu o kilka schematów, które gdzieś tam kiedyś już zadziałały. Dlatego moje „wiem” jest od czasu do czasu wrogiem mojego twórczego myślenia. W bogatej historii ludzkich innowacji najmocniej fascynują mnie te wynalazki, które najprawdopodobniej wymknęły się spod kontroli swoim autorom. Kiedy myślę o chlebie, kiedy myślę o tym, jak trudno było dojść do tego, żeby połączyć te wszystkie składniki, aby doprowadzić do wytworzenia mąki, a potem zmieszać z wodą i wypiec przy użyciu ognia, musiał tym rządzić szczęśliwy przypadek, który – tak swoją drogą – nawiedził niezależnie wiele miejsc na naszym globie. Prawdziwie naukowa metoda nakazuje, by udawać, że się wie coś na jakiś temat tylko do chwili, kiedy nie udaje się dłużej w sposób doświadczalny obronić danej hipotezy. Po systemie edukacji dziedziczymy natomiast wiarę w nieomylność tego, czego się nauczyliśmy. Tymczasem, już teraz, w pamięci potrafię przywołać te elementy nauczania, które po tylu latach stały się oficjalnie nieaktualne. Nie chodzi mi więc o to, że wiedza jest zła, bo wiedza jest super. Wiedzę należy jednak stale weryfikować i warto wychodzić poza ramy tego, co już wiemy. Tak się nie robi. Znasz ten tekst? Ja znam, aż za dobrze. Nie zawsze to, co już wiemy prowadzi do tych najlepszych efektów. Bibliografia: Michael S. Gazzaniga, Instynkt świadomości Andrzej Dragan, Kwantechizm 2.0 Kiedy parę miesięcy temu Michał Krygier z Punchline Agency zaprosił mnie do współpracy nad zabawną – co od samego początku było wiadomo – kampanią dla marki Łowicz, nie przypuszczałem nawet, że ta kreatywna reklama w sieci zdobędzie do dnia dzisiejszego tak wielu zwolenników. Wczoraj zerknąłem tam z ciekawości, orientując się, że liczba wyświetleń na YT do osiągnęła 7,5 miliona odtworzeń na YT. Jest to dla mnie o tyle fajny wynik, że nie wykorzystaliśmy w reklamie hitu z lat 80., czy też 90., przerobionego na potrzeby klienta (co jest już pewnego rodzaju znakiem naszych czasów. Łowicz również wcześniej sięgał po utwory znane i lubiane), tylko udało mi się stworzyć oryginalną piosenkę, nawiązującą stylem, jak również techniką produkcji do archaicznych utworów złotego okresu muzyki rave sprzed dwudziestu paru lat. Do tego powstałą retro animacja i okazuje się, że taki dość nietypowy efekt podbija serca internautów. Żeby nie przedłużać – kawałek hula w sieci, wyświetleń przybywa, komentarze pod nim są tak samo entuzjastyczne, jak i nienawistne, więc wszystko się zgadza! Aż szkoda, że to tylko digital ;) Klient: Łowicz Agencja/pomysł/produkcja/copy: Punchline Agency Animacja: Badi Badi Muzyka/produkcja: ja Kochamy podziwiać momenty szczytowe wyszarpane z szerokiego kontekstu czyichś biografii, wystawione na pokaz, jako dowód na to, że gdzieś tam są ludzie, którzy wpadają na doskonałe pomysły. A potem nie dość, że je realizują, to jeszcze zbijają na nich fortunę. Jobs, Musk, Gates, Zuckerberg, ty tylko niektóre ikony współczesnego świata zaawansowanej technologicznie kreatywności. Lubimy śledzić niusy z tymi nazwiskami. Szczęściarze. Nie mam pojęcia, jak dużym odsetkiem populacji świata są geniusze, zakładam jednak, że niewielkim. Gdyby jednak było tak, że tylko genialni wynalazcy, potężni przedsiębiorcy i przełomowi artyści mieli prawo szczycić się tym, że są kreatywni, uwierzcie mi, że do tej pory grzęźlibyśmy po kolana w błocie przy każdym większym deszczu. Nie będę pierwszym, który napisze, że kreatywność jest tak na dobrą sprawę głównym motorem napędowym kultury (Do bestsellerowych autorów, którzy o tym pisali, należy na przykład Harari, którego teoria plotki w „Sapiens”, to właśnie ludzka kreatywność, gdzieś tam na samym początku). Kultury, która ja rozumiem za starą, dobrą definicją Ralpha Lintona, jako ogół wytworów ludzkich i ich konsekwencji, które są podzielane i przekazywane dalej przez członków danego społeczeństwa. Za każdym wytworem ludzkim (rozejrzyj się, otaczasz się setkami tysięcy takich wytworów) stoi jeden zrealizowany pomysł, który określona grupa ludzi uznała za użyteczny. Kreatywność to jednak nie tylko przedmioty, nie tylko gadżety, aplikacje, oprogramowanie. Kreatywność drzemie w każdym artefakcie, który zrodził się w ludzkim umyśle. Czy w takim razie, dochodząc do sedna, istnieje prawdopodobieństwo, że w Twojej branży kreatywność jest niepotrzebna? Istnieje, jasne, jednak statystycznie rzecz biorąc, o wiele lepiej będzie, jeśli założysz, że w jakimś stopniu dokładasz również cegiełkę do gigantycznej konstrukcji z ludzkich kreatywności (celowo używam liczby mnogiej). Kreatywności, które nie muszą jednak przyjmować rozmiarów tak potężnych, jak te wynalazki, o których plotkują wszyscy. Obraz: Pieter Bruegel Starszy, Wieża Babel Bibliografia: Yuval Noah Harari, Sapiens Antonio Damasio, Odczuwanie i poznawanie 30 czerwca 1948 roku na Manhattanie po raz pierwszy zaprezentowano tranzystor podczas spotkania dla prasy (a tak przynajmniej twierdzi Walter Isaacson, ja jestem za młody, żeby to pamiętać). To ważna data, ponieważ pośrednio czerpiemy korzyści wynikające z tego wynalazku aż do dnia dzisiejszego. Ale ja nie do końca o tym, bo... ...chciałem zapytać tylko czy ktoś się orientuje, w którym kanale mediów społecznościowych jego konstruktorzy w Bell Labs przeczytali edukacyjny post informujący o tym, jak taki tranzystor poprawnie skonstruować. Yyy, ale ja tak serio? Tranzystor to znacząca innowacja, która zmieniła kierunek rozwoju całej naszej kultury – rozejrzyj się, otaczasz się konsekwencjami tego wynalazku, które ewoluowały przez lata do postaci komputerów, tabletów, smartfonów. Tranzystor to bezsprzecznie efekt działania kreatywności. Kreatywność jest narzędziem o uniwersalnym zastosowaniu, które na co dzień wprowadza w życie w zdecydowanej większości pomysły o zdecydowanie mniejszej sile rażenia. Pomysły Twoje, pomysły moje, pomysły każdego z nas. Tranzystor, koło, chleb, takie wynalazki zdarzają się niezwykle rzadko. Nie musisz być geniuszem, żeby być osobą kreatywną. To nie jest hasło motywacyjne, to taki banał, o którym się zapomina. Codziennie na LI czytamy o tym, jak poprawnie wykonać poszczególne czynności – jak poprawnie napisać post (pod żadnym pozorem nie uczcie się tego ode mnie), jak poprawnie napisać CV, jak ubrać się do pracy, jakich błędów w języku unikać, jak zarobić tyle samo hajsu, co ktoś, kto szczyci się jakąś tam sumą, jak jeden do jeden przełożyć cudze doświadczenie na nasz własne życie. Z chęcią dopasowujemy się do wzorca, ale poprawnie, zgodnie z gotową instrukcją, nie znaczy wcale kreatywnie – pozwolę sobie zakończyć ten post takim niby-głębokim zdaniem, które z powodzeniem dałoby się upchnąć na powierzchni mema. Dobra, koniec tych żartów, miłego dnia! Bibliografia: Walter Isaacson, Innowatorzy Ilustracja: daszhu83 (Freepik) Kiedy patrzę na social media w 2022 roku coraz częściej dochodzę do wniosku, że niespecjalnie je lubię. Social media ewoluują, to jasne, jednak kierunek ich rozwoju nie zachwyca. Tak po prostu, z mojego osobistego punktu widzenia, którego nie należy wcale podzielać. Nie uważam, żeby idea mediów społecznościowych miała kiedykolwiek bazować na zjawisku rozpowszechniana treści o wysokiej wartości merytorycznej. Od początku chodziło w nich głównie o rozrywkę. Nie wsiąkłem nigdy nadmiernie w Naszą Klasę, za to pierwszym medium społecznościowym, które na swój sposób wykształciło mój osobiste wyobrażenie na ten temat był Myspace, który służył promowaniu, tak więc ten jakże typowy dla obecnego świata internetu niemerytoryczny narcyzm musiał bazować na contencie, który wykraczał poza: „wiem i Wam powiem”, właśnie dlatego, że muzyka, jako wartość komunikacyjna była na Myspace niezbędna. Było minęło, Myspace się skończył, w roku 2022 tylko dinozaury o nim pamiętają. Myspace odpowiadał na potrzeb innych czasów. Nie tęsknię za nim tak samo, jak gdzieś kiedyś nie będę tęsknić na LI, FB, czy z IG. Każdego dnia dokopuję się na LI do treści, które posiadają wartość – zarówno merytoryczną, jak i literacką. Zanim jednak uda mi się do nich dotrzeć, przegrzebuję tony takich samych postów. Tak samo napisanych, tak samo wyglądających, opatrzonych takimi samymi grafikami, emotkami i obietnicami. Przypomina to trochę otwarcie drzwi wypożyczalni kaset video, takich w starym stylu. Żeby wygrać ten jeden film, trzeba było przelecieć wzrokiem po setkach takich samych okładek filmów sensacyjnych masowo kręconych w latach 80. i 90. Lecz mimo to za każdym razem udawało się odnaleźć coś nowego, coś co miało wartość, a co udaje mi się zapamiętać nawet do czasów obecnych. Prawdziwa kreatywność wyłania się z oceanu banałów oraz stereotypów. Ten post nie mówi o tym wprost, krąży powoli, zbliża się do tego zagadnienia, nieznacznie. Jak już powiedział na samym początku, nie lubię za bardzo social mediów w 2022 roku, ale mimo to nadal tam wchodzę. Po części z nawyku wyrobionego przez lata, po części jak niewolnik swojego własnego mózgu, który odnajduje w nich odrobinę dopaminowej przyjemności, a po części dlatego, że nadal coś interesującego w nich odnajduje. Dają mi one ponadto możliwość, by raz na jakiś czas uprawiać na ich gruncie odrobinę niemerytorycznego narcyzmu, o którym również już wspominałem, Bo czy ten post ma tak naprawdę jakąkolwiek merytoryczną wartość? Trudno powiedzieć. Czy krzyczy w świat: „Ja wiem, zobaczcie ja wiem!”? Z całą pewnością tak. Miłego dnia! Foto: Unsplash Zacznę od takiej kwestii. Chciałbym się przedstawić. Nie w sensie opowiadania o sobie, snucia opowieści na temat swoich dokonań, wykształcenia, nic z tych rzeczy. Chodzi o prostą informację, o moje imię, które brzmi Kuba. Aby zawrzeć możliwie małą liczbę informacji, ująłbym to po prostu, jako: „Nazywam się Kuba”. To nie jedyna opcja, prawda? Mam na imię Kuba. Moje imię to Kuba. Kuba jest moim imieniem. Nazywam się Kuba. Rodzice nadali mi imię Kuba. A może coś o wiele bardziej finezyjnego? Spadłem na ten świat między innymi po to, by nosić imię Kuba. To oczywiście nie wszystkie możliwości. Zakładając, że mamy do dyspozycji cały alfabet i całkiem sporo słów, które należą do języka polskiego okazuje się, że liczba kombinacji jest dość spora. Ja sam nie wymyślałem tych wersji cały dzień, a te, które zapisałem to pierwsze opcje, jakie przyszły mi na myśl. Czemu służy ten przykład i dlaczego w ogóle zastanawiam się nad czymś aż tak prostym i nieistotnym? Zwłaszcza, że pewnie każdy, kto zajrzał na okładkę wie doskonale, jak mam na imię. W każdej prostocie drzemie potencjał różnorodności, a różnorodność jest jednym z bogactw kreatywności. Przeciętna powieść liczy średnio około czterystu stron tekstu. Na powieść gotową do czytania składa się imponujący ogrom pracy, który kochamy dostrzegać. Mówimy, że ktoś poświęcił na jej napisanie X lat pracy, a kiedy dodamy do tego redakcję, korektę, skład, projekt okładki, przygotowanie do druku, druk, marketing, a także ból pleców autora, okazuje się nagle, że naprawdę jest co doceniać. Tytaniczna praca zespołu osób, w zamian za 400 stron pachnącego papieru prosto z księgarni. Tymczasem za każdą powieścią, za każdą książką kryje się pojedynczy pomysł, który ją zapoczątkował. Ponadto każdą z nich jesteśmy tak na dobrą sprawę w stanie streścić do postaci jednego, może dwóch zdań. Książka opisuje problemy bohatera ze swoim ojcem, powiemy. Kreatywność natomiast posłużyła autorowi, by wybrać to, w jaki sposób przełożyć to pojedyncze zdanie na 400 stron tekstu, co wybrać spośród niezwykle zróżnicowanego uniwersum możliwości, jak wyrazić to wszystko w taki sposób, żebym nie potrafił oderwać wzroku od zdań aż do ostatniej strony. Dzień dobry, nazywam się kreatywność, spędzam sen z powiek wszystkim tym, którzy zastanawiają się nad tym, jako można porozumieć się ze światem w sposób inny, niż do tej pory. Foto: Unsplash Zastanawiałem się jakiś czas temu nad tym, co tak naprawdę oznacza dla nas przełom w życiu zawodowym – czy zawsze go dostrzegamy, czy dla wszystkich znaczy to samo i czy na gorąco jesteśmy w ogóle w stanie jakieś zlecenie określić mianem „przełomowego”. Na LinkedIn zajmujemy się głównie tym, co przynosi nam jako taki rozgłos w zawodowym „tu i teraz”, ale nieczęsto mamy chęć opowiadać o tym, skąd przychodzimy, a mnie osobiście właśnie takie historie o początkach, opowiadane przez innych ludzi, interesują najmocniej.
17 lat temu (tak wiem, to kawał czasu), kiedy kończyłem właśnie studia, przymierzałem się do obrony pracy magisterskiej i starałem się o miejsce na studiach doktoranckich, równolegle od chyba dwóch lat stawiałem pierwsze poważniejsze kroki na gruncie działalności producenckiej. Któregoś dnia przyjechał do mnie znajomy, proponując, byśmy wspólnie (wraz z jeszcze jedną osobą) skomponowali muzykę do startującego właśnie programu „Dekoratornia”, który miał być nadawany w stacji TV4. Zlecenie, z głodową stawką za robociznę, nie należało do tych, na których można było zarobić. Ponadto presja czasu była ogromna, bo na finalizowanie chyba siedmiu utworów mieliśmy około tygodnia, a perspektywy na przyszłość nie wyglądały najlepiej – program był w fazie testów, więc równie dobrze mógł po paru odcinkach wypaść z anteny i nigdy już tam nie powrócić. Zgodziłem się jednak wziąć to zlecenie. Teraz natomiast uważam, że właśnie ono zmieniło w moim życiu zawodowym absolutnie wszystko. Począwszy od tego, że był to mój telewizyjny debiut, pierwsza lekcja dbania o prawa autorskie, o umowę, o dyscyplinę pracy, skończywszy na tym, że jako passive income projekt przyniósł mi po czasie dochód na poziomie około 90 tysięcy złotych, co jednym może wydawać się niczym, dla innych to całkiem sporo, natomiast dla mnie był to – dla chłopaka zaraz po studiach – niewyobrażalny przełom, który od razu, już na starcie udowodnił mi, że kreatywność może być sposobem na życie. A kiedy jakiś czas po emisji, otrzymałem pierwszy przelew z Zaiksu na kwotę 17 000 złotych, to zanim wreszcie ucieszyłem się z tego faktu, byłem przekonany że: ktoś popełnił błąd, że walnął się o jedno zero, albo, że otrzymałem kwotę do podziału na całą naszą trójkę autorów i teraz będę musiał oddać to, co wcale mi się nie należało. Zabawne, prawda? W tamtym czasie tak właśnie myślałem jeszcze o tym, ile można zarobić na swoim pomyśle. Teraz po latach nie wiem, jak bardzo odmienne byłoby podejście do swoich możliwości, gdyby nie ten program, który tak swoją drogą puszczany był przez kolejne kilka lat w paru telewizjach i z tego, co wiem, cieszył się całkiem sporą oglądalnością. 17 lat temu podjąłem jednak to niewielkie ryzyko, które zmieniło mój punkt widzenia na świat, i tym właśnie chciałem się z Wami dzisiaj podzielić, bez morałów, bez jakichś specjalnych wniosków, bez rad, bez złotych myśli, tak po prostu. Miłego dnia! To zagadnienie jest oczywiście stanowczo zbyt rozległe, żeby poruszać je w jednym, krótkim poście, ale postaram się pokrótce wyjaśnić przynajmniej jeden jego aspekt, który dotyczy tego, co może wpływać na zmniejszenie wydajności kreatywnej każdej osoby zatrudnionej do wykonania określonego zadania. Jakiś czas temu, ktoś zadał mi pytanie o to, czy pracodawca jest w stanie zniechęcić pracownika do kreatywności, i rzeczywiście, zdarza się, że tak właśnie jest, chociaż nie mogę być pewien, czy słowo „zniechęcić” jest tutaj słowem trafionym i myślę, że lepiej byłoby powiedzieć „przyblokować”. Na wstępie dodam tylko, że mówię o sytuacji, kiedy podwykonawca jest ekspertem i pomijam relacje z osobami tak niekompetentnymi, że aż boli - to zupełnie inna kategoria i nie bierzemy jej w tym konkretnym przypadku pod uwagę. Jeżeli w przyspieszonym tempie rozłożymy sobie na części pierwsze wszystko to, co składa się na możliwości kreatywne danej osoby, okaże się, że istotną rolę odgrywają umiejętności techniczne, a więc indywidualnie zdobywane przez lata narzędzia, którymi dana osoba dysponuje, a które – gdy tylko pozbawi się ją dostępu do nich – potrafią zmienić doświadczonego pracownika w osobę rozpaczliwie poszukującą drogi wyjścia z trudnej sytuacji, która w innych okolicznościach okazałby się co najwyżej niewiele znaczącym etapem pracy nad projektem. Powszechnie spotykany brak zaufania do wykwalifikowanych pracowników (zwłaszcza kreatywnych) i podwykonawców sprawia, że osoby zlecające pracę potrafią nadgorliwie przykładać się nie tyle do śledzenia efektów pracy, lecz również do podważania słuszności stosowania przez pracowników kreatywnych właśnie tych narzędzi, które w pierwszej kolejności pracownik wybiera, a które w jego rękach potrafią szybko i sprawnie przynieść zamierzony efekt. Dzieje się tak zarówno w wypadku stałego zatrudnienia, jak i na etapie realizacji pojedynczych zleceń, które w efekcie rozciągają się na drodze wzajemnych tarć między podwykonawcą, a zleceniodawcą, który uważa, że coś powinno zostać wykonane w zupełnie odmienny sposób, pomimo swej bardzo powierzchownej, nierzadko tylko teoretycznej wiedzy na dany temat. Nie twierdzę oczywiście, że podwykonawca, czy pracownik jest wszystko wiedzącym, nieomylnym bóstwem, którego nie należy rozliczać za postępy w pracy i tak dalej (bo brak kompetencji, zarówno z jednej, jak i drugiej strony to temat na zupełnie osobny post). Zmierzam jednak do tego, że pracodawca nierzadko z wyuczonego, nawykowego braku zaufania, jest w stanie wytracić zatrudnianej przez siebie osobie z ręki te narzędzia, które mają największy wpływ na jej kreatywność, czy też ogólnie na efekty jej pracy. Mamy tendencje do osadzania kreatywności w świecie – często niedostępnych dla nas samych – wielkich innowacji, na skutek czego zapominamy o tym, że kreatywność sięga dużo dalej, poza technologię, chemię, medycynę, czy też inny model wynalazczości, który wymaga solidnego przygotowania w kwestii trudnych w obsłudze narzędzi. Kreatywność rodzi się zawsze z pewnej potrzeby i na tej zasadzie prawie wszyscy, każdego dnia przystępujemy – na mniej lub bardziej zaawansowanym poziomie – do procesu wymyślania. Po latach spędzonych na pracy z kreatywnością, a także po przeczytaniu masy materiałów na ten temat, jest dla mnie jasne, że to, na ile dla świata zewnętrznego (i dla nas samych) wydajemy się być kreatywni, zależy w bardzo dużym stopniu od tego, jakie są nasze osobiste, techniczne umiejętności nakierowania siebie na proces wymyślania, co ma bezpośredni wpływ na to, jak funkcjonuje nasz procesor, nazywany mózgiem. Musicie wiedzieć, że w stresie, kiedy zasuwamy na pełnych obrotach i za wszelką cenę chcemy zrealizować jakiś cel, który coraz mocniej nam się wymyka, za nic w świecie nie dawny rady wejść w proces przemyślenia i wymyślenia wszystkiego raz jeszcze. Znacie ten stan, kiedy niezobowiązujące wyjście na spacer potrafi zmienić wszytko? Kiedy budzicie się rano, pełni energii do działania, a przeszkody poprzedniego dnia udaje się pokonać dosłownie w 5 minut? To w dużej mierze kwestia tego, że mózg "jedzie na zupełnie innym biegu", niż wcześniej. Wielu naukowców zwraca uwagę na to, że istnieje zasadnicza różnica między „błądzeniem w myślach”, a samym działaniem. Ja wiem natomiast, że umiejętność płynnego przechodzenia między tymi dwoma stanami to recepta na przeprowadzenie projektu od fazy wymyślania, do fazy jego realizacji i wreszcie finalizacji. Podkreślam „płynnego przechodzenia”, bo raz nakreślony pomysł prawie zawsze wymaga cofnięcia się do samego źródła, do wymyślenia wszystkiego na nowo, dlatego też dystansowanie się do własnych koncepcji, do odrzucania ich w całości, lub w części, ma niebagatelne znaczenie w kontekście tego, czy uda nam się dany projekt w ogóle zrealizować. Dawno już o tym nie myślałem, ale dosłownie wczoraj – kiedy dokonywałem drugiego skrótu swojej drugiej książki do postaci jednej strony, na której wyszczególnić musiałem wszystko, co wcześniej streściłem do postaci pięciu stron z maszynopisu liczącego w sumie 600 stron – postanowiłem, że napiszę o tym, jak istotne dla naszej kreatywności jest umiejętne zawężanie samych siebie do rozmiarów absolutnie niezbędnych, bez lania wody, bez dłużyzn, bez dygresji.
Dopóki nie nauczycie się dokonywać zrozumiałych streszczeń tego, co naprawdę chcecie przekazać w projekcie – bez względu na to, czym tak naprawdę się zajmujecie – będziecie błądzić po kreatywnych mieliznach, na których nadmiar treści uwięzi was w wiecznym „nie wiem”. Dopóki nie nauczycie się streszczać samych siebie – i to już na samym wstępie realizacji projektu (nawet, jeżeli założenia miałyby później się zmienić) – nie będziecie w stanie stworzyć dla reszty zespołu zwięzłego briefu, a ponadto sami nie będziecie gotowi z takim briefem pracować, bo nadmiarowy system myślenia sprawi, że będziecie tonąć w przeładowaniu możliwościami, które są największym wrogiem realizacji projektów na czas, zgodnie z założonym wcześniej deadlinem. Kierunkowanie kreatywności i nakierowanie jej cel, to w dużej mierze właśnie zdolność do odrzucania elementów zbędnych, a dokonywanie streszczeń dużych projektów jest świetnym ćwiczeniem, które pomaga w przyszłości z góry określać dokąd ma zmierzać to, co finalnie chcecie zrealizować i pokazać światu. O kreatywnym nawyku wyławiania swoich najlepszych pomysłów i narzędziach, które temu służą.6/13/2022
W minioną sobotę, w dość późnych godzinach wieczornych, podczas urodzin kolegi zagadnęła mnie znajoma i tak, od słowa do słowa, zaczęliśmy rozmawiać o tym, co właśnie robimy i temat zszedł na kwestie „oporności kreatywnej”, z którą mamy okazję stykać się każdego jednego dnia.
Znajoma wrzuciła do rozmowy dość ciekawą teorię, która mówi, że wraz z chwilą, kiedy najdzie nas pewien pomysł, mamy jakieś trzydzieści sekund, żeby się z nim zmierzyć, bo inaczej się ulotni. Nie znam wprawdzie źródła tej teorii, ale po chwili zastanowienia przynajmniej częściowo musiałem przyznać rację, bo rzeczywiście jest tak, że dobre pomysły potrafią ulotnić się na zawsze, jeżeli nie poświęcimy im odrobiny uwagi i nie zmagazynujemy „na później” - o ile oczywiście nie mamy w danej chwili czasu, by na serio się nimi zająć (a jak wiadomo, najczęściej nikt tego czasu nie posiada). Kiedy przyznałem już rację, uświadomiłem sobie również, że tak na dobrą sprawę już od bardzo dawna sam posługuję się banalnie prostym narzędziem, które umożliwia mi magazynowania pomysłów. W moim wypadku jest to usługa Keep podpięta do mojego konta Google, która nie tylko umożliwia mi błyskawiczne spisywanie pomysłów - skrótów, myśli, a czasami nawet całych fragmentów książki (bo tak się zdarza) - lecz również (i to cenię sobie najbardziej) kopiowanie ich później z pozycji komputera do jakiegokolwiek narzędzia, które na tym komputerze się znajduje. Nie piszę tego postu po to, żeby wmawiać komukolwiek, że to Google wymyśliło niezastąpioną usługę, która pomaga rozwijać kreatywność, bo każde z nas posiada takie narzędzie, które właśnie jemy służy - papierowe notatniki, zeszyty, planery, a także całą masę cyfrowych aplikacji. Tak więc - jeżeli już uświadomicie sobie, co jest waszym ulubionym narzędziem - zastanówcie się również, czy aby na pewno zawsze po owe narzędzia sięgacie w chwilach kreatywnego wzburzenia, czy magazynujecie w ten sposób dobre pomysły „na później” i czy wracacie do nich: za parę godzin, czy też parę dni, kiedy akurat macie na to czas. Czytałem wczoraj bardzo ciekawy, anglojęzyczny wpis na temat LinkedIn, który mignął mi gdzieś na wallu, jako podpowiedź, na którą zareagował, któryś z moich kontaktów. W dużym uproszczeniu chodziło o to, w jaki sposób algorytm, na skutek ograniczenia możliwości pastowania linków, ograniczył również nasze dzielenie się wiedzą, która - kiedy Social Media wchodziły dopiero w fazę rozkwitu - dla mnie osobiście było głównym bogactwem tego medium.
Piszę o tym, żeby w tym właśnie kontekście zwrócić uwagę na jedną kwestię. Jako użytkownicy używający mediów społecznościowych pod dyktando algorytmu - uczący się, jak pisać, żeby ktoś zobaczył nasze posty, jakich słów nie używać, a jakich zdecydowanie używać, czy korzystać ze zdjęć i jakich zdjęć, w jakich pozycjach, z jaką miną - powoli zamieniamy się w dobrze wytresowane roboty, które - muszę to powiedzieć wprost - nie mogą oddalić się bardziej od kreatywności, bo kreatywność znajduje się po zupełnie drugiej stronie barykady, w świecie skutecznej nieprzewidywalności. Dochodząc do sedna. Od dwóch lat obserwuję tendencję do pytania o kreatywność w kontekście przekazania pytającemu szybkiej i sprawnej odpowiedzi na to, jak owa kreatywność działa i jak można w turbo-ekspresowym tempie odpalić wrotki kreatywności, wytwarzając ultra-kreatywne projekty na zawołanie, w oparciu o jakiś wypracowany wcześniej wzorzec zachowań. Sam noszę w sobie na tyle dużo pokory, by po latach przyznać, że jeśli tylko uważam się za osobę kreatywną, to dotarcie do tego punktu, w jakim znajduję się obecnie zajęło mi sporo lat, możliwe, że ze dwie dekady, możliwe nawet, że odrobinę dłużej. I wiem jedno, nastawione na osiągnięcie szybkiego, natychmiastowego efektu, przepychanki z algorytmem nie wpływają z pewnością pozytywnie na rozwój kreatywności, ponieważ zanadto odciągają nas od tego, co naprawdę chcielibyśmy powiedzieć, w kierunku tego, co i w jaki sposób należałoby poprawnie przekazać wewnątrz wirtualnej rzeczywistości social mediów. Miłego dnia! W coraz bardziej popularne zagadnienie konieczności popełniania błędów wkrada się przekłamanie, na które warto zwrócić uwagę. Posługując się hasłami motywacyjnymi (czy też jakimikolwiek spod znaku "positive") wykazujemy tendencje do upraszczania - często wyrwanych z kontekstu sekwencji - tylko po to, żeby usprawiedliwić swój brak profesjonalizmu, licząc jednocześnie na to, że ktoś wybaczy nam potknięcia w najbardziej kluczowych kwestiach. Od zawsze uważałem, że kreatywność bazuje na umiejętności popełniania błędów, jednak błędy takie rozumiem w kontekście dopuszczalności ich występowania gdzieś na etapie poszukiwań drogi do celu. Nie oznacza to więc, że na finalnym etapie relacji z klientem możemy pozwolić sobie na powiedzenie: „bardzo mi przykro, ale zepsułem ten projekt, bo tak nakazywało moje <<kreatywne>> podejście do życia i swojej pracy” Warto oddzielić od siebie te dwa etapy - etap poszukiwań i etap finalizowania pracy. Jasne, pomyłki są nieodzownym elementem działania, ale nie musi to znaczyć, że mamy obnosić się z nimi przed klientami, a tym bardziej, że mamy powielać je w nieskończoność tylko dlatego, że "tacy już jesteśmy", że tak akurat zrozumieliśmy jakiegoś mema o charakterze motywacyjnym. Mylenie się, jako świadome poszukiwanie odpowiednich rozwiązań na etapie przygotowań jest czymś zgoła odmiennym od rażącego, nawracającego braku kompetencji. Na marginesie wszystkiego, czym ostatnio się zajmuję, od czasu do czasu lubię cofać się do korzeni, w towarzystwie ludzi, którzy podchodzą do muzyki w sposób kreatywny i nieszablonowy. A czy można bardziej kreatywnie, niż z kimś, kto od wielu lat zajmuje się głównie kreacją w kampaniach tworzonych dla największych marek? Okazuje się, że kreatywne zaangażowanie w projekty niszowe oraz komercyjne idzie w parze. Dzisiaj premierę miał album, który po raz pierwszy, jako mglisty pomysł pojawił się jakieś 5 lat temu, kiedy Maciej Klaś z agencji GPD zapytał mnie, czy chciałbym podjąć się niełatwego zadania przepisana zupełnie na nowo - w roli kreatywnego producenta – mocno już wyeksploatowanych klasyków jazzowych piosenek, znanych wszystkim z setek wykonań, sięgających nierzadko stu lat wstecz. Początkowy zamysł był taki, żeby uciągnąć to na wokal, kwartet smyczkowy i elektroniczne brzmienia. Projekt należał jednak do grona tych, które leżą sobie spokojnie i dojrzewają. Przez lata nie pracowaliśmy nad nim zbyt regularnie (w międzyczasie stworzyliśmy wspólnie kilka innych rzeczy, nie tylko niszowych), ale kiedy już zabieraliśmy się za tę płytę naprawdę było co robić. "Summertime" to mój ulubiony numer na albumie "Rewrite Jazz". Nie pamiętam już dokładnie, skąd wziął się pomysł na taką bluesową pętlę fortepianu, jaką tutaj nagrałem. Pamiętam za to, że podczas nagrania złamaliśmy z Maćkiem wiele zasad i stąd miedzy innymi wynika barwa jego głosu, uzyskana przypadkiem, po wielu godzinach pracy zaraz po zjedzeniu pizzy z dużą ilością sera, która w niepowtarzalny sposób nadała głosowi charakterystycznej chrypki, którą zdecydowaliśmy się tutaj zostawić. Poza "Summertime" na album składają się również: "I like the sunrise", "Skylark", "Georgia on my mind", "I'll be tired of you", "Unforgettable" i "Waking", w które - mam nadzieję - tchnęliśmy wspólnie z Maćkiem, a także Bartkiem Staniakiem (który aranżował część smyczków), odrobinę zupełnie nowego życia, wraz z mrokiem, niepokojem i brzmieniowym brudem, jeżeli porównać te wersje z oryginałami i kolejnymi przeróbkami. Polecam ten album Waszej uwadze! Mam to ogromne szczęście, że moja żona profesjonalnie zajmuje się między innymi fotografią. Dzięki temu, przez lata udało jej się wyrobić we mnie pewnego rodzaju nawyk, aby raz na jakiś czas odświeżyć swoje zdjęcia wizerunkowe, pokazując w ten sposób nie tylko to, w jaki sposób ja sam się zmieniam, lecz również to, jak chciałbym być widziany przez swoich klientów. Zdjęcia wizerunkowe są oczywiście niezbędne nie tylko w tym najbardziej oczywistym, biznesowym kontekście (strona, oferta, CV, prelekcja, tył książki, LI itp.), lecz również wszędzie tam, gdzie ktoś, już po skończonym projekcie, prosi mnie, bym podesłał mu fotografię, która będzie ów projekt promować. We wszystkich tych sytuacjach jestem zawsze wyposażony w zdjęcie, nie muszę go na szybko kombinować, a ponadto staram się, by było ono w miarę aktualne. To, które widać, pochodzi z naszej najnowszej, błyskawicznej sesji sprzed dwóch tygodni. Błyskawicznej, bo regularne obcowanie z fotografem, a także aparatem fotograficznym uczy, jak zachowywać się w jego obecności i pozwala przewidzieć efekty końcowe. Pozwala też myśleć o własnym wizerunku, jak o czymś, co naprawdę należy do nas, i ułatwia wyłamywanie się z ogólnie przyjętych stereotypów, jakie panują w tym temacie (body language, kolor tła itp.). Uczy też tego, czego realnie możemy wymagać od postprodukcji zdjęcia i pomaga zaakceptować swój wygląd. Warto więc wykonać ten krok raz na jakiś czas. foto: katieluka.pl Twój profil pojawił się w wynikach wyszukiwania X razy w tym tygodniu. Y skomentował twoją publikację. Z zareagował na twój komentarz. Wszystko super, ale poza wskaźnikami próżności, czy jest jakaś realna korzyść z korzystania z Social Mediów i czy mogą mieć one wpływ na naszą kreatywność?
Moje osobiste doświadczenie podpowiada mi, że jak najbardziej mogą. W 2017 roku przymierzałem się do napisania książki. Obroniłem akurat parę miesięcy wcześniej doktorat i czułem się, w specyficzny sposób, skażony naukowym trybem myślenia, który automatycznie przelewałem na papier i za nic w świecie nie podobało mi się to, co pisałem. Rozwlekałem, starałem się przekazać stanowczo za wiele i nadal nie byłem w stanie do końca podpisać się pod żadną myślą, bez podpierania się myślą innych osób. Z pomocą przyszły mi właśnie social media. Po wielu miesiącach pisania tekstów na blogu i porzuceniu swojej pierwszej książki, która w moim laptopie urosła do rozmiarów niemożliwych do ogarnięcia (chęć napisania wszystkiego dosłownie zmiażdżyła mnie swoim ciężarem), zacząłem od początku od bardzo prostego ćwiczenia. Raz na parę dni wrzucałem na FB w miarę zwięzły, krótki tekst, który umieszczałem tam w takiej wersji, w jakiej go napisałem - bez edycji, bez poprawiania, bez zastanawiania się nad tym, czy aby na pewno w takiej formie powinien się tam znaleźć i czy zawarłem w nim kompletną narrację. I dopiero wtedy, po wielu miesiącach wykonywania tej niezobowiązującej praktyki byłem naprawdę gotowy, żeby ukończyć książkę, co rzeczywiście już niebawem zrobiłem, wydałem i obecnie sfinalizowałem kolejną. Tak na zakończenie tego wątku - napisanie postu, który czytasz zajęło mi nie więcej, niż 7 minut. Wiem, że zbyt wiele czynników ma wpływ na to, czy ktokolwiek go przeczyta, a statystyki publikacji na przykład na LI dowodzą tylko tego, że naprawdę mamy do czynienia ze zdarzeniem losowym i fajnie jest pomyśleć czasami, co tak naprawdę wyciągamy z tego dla siebie. Przy produkcjach kreatywnych, realizowanych dla dużych klientów bawię się z reguły najlepiej, ale przy tej - przyznaję - bawiłem się wyjątkowo dobrze! Jest to już czwarte zlecenie (nie licząc licencji zagranicznych), w ramach którego miałem przyjemność skomponować i wyprodukować muzykę dla Maspexu, ale przy okazji pierwsze dla marki Łowicz, jak również pierwsze dla wspaniałej agencji PUNCHLINE AGENCY. Dziękuję Magdzie Morgun oraz Michałowi Krygierowi za zaufanie, a także wybitnie kreatywne środowisko pracy, jakie udało się wspólnie wypracować. Jak się okazało - można wpuścić w przestrzeń wirtualną spot w 100% psychodeliczny, niepoważny, będący pastiszem nie tyle jakiegoś konkretnego gatunku, co raczej całych lat 90 - i że takie rozwiązanie podoba się publiczności, bo klip do tej pory osiągnął już blisko 1,5 miliona odtworzeń na YouTube. Zapraszam do wechikułu czasu, za pomocą którego cofnęliśmy się do początku lat 90. i stworzyliśmy dzikiego, rave'owego bangera na potrzeby nowego sosu. Efekty oceńcie sami. W ciągu tych ponad dwóch lat, jakie minęły od kwietnia 2020 roku, kiedy odpaliłem Hasztag Kreatywność, a także kolejnego roku, odkąd ukazała się moja książka o blokadach kreatywności, zauważam postęp, jaki duże firm zaczynają robić w postrzeganiu samej kreatywności.
Wcześniej kreatywność była tylko jakimś tam mglistym konceptem, który - jak się powszechnie mawiało - był nam niezbędny, ale nikt nie wiedział do końca do czego. Stawiano więc kreatywność gdzieś pośród aktywności dla dzieci, ewentualnie młodzieży i studentów, ale wykluczano ją z dorosłego życia. Nie dziwi mnie to, ponieważ nawet artystyczne uczelnie uczą głównie rzemiosła, nie kładąc w pierwszej kolejności nacisku na metody rozwijania pomysłowość, innowacyjności i umiejętności odciskania swojego osobistego śladu w tym, co robimy. Teraz, jak widzę, pytania o kreatywność zaczynają dotykać metod działania całych zespołów w dużych firmach i nareszcie wkraczają w rejony poważnego pojmowania tego zjawiska. Często posługuję się zdaniem, które brzmi: „pomagam rozwijać kreatywność”. Czy jest to jednak w ogóle możliwe?
Kreatywność jest jak mięsień – i uwierzcie mi, że nie wymyśliłem tego teraz sam na poczekaniu. Nauka (konkretnie neurobiologia) dowodzi tego, że wbrew powszechnym przekonaniom, dzieci wcale nie są bardziej kreatywne od dorosłych, a my osiągamy pełnię swoich kreatywnych mocy dopiero w okolicach 35 roku życia. To oczywiście dobra wiadomość, ale nic nie dzieje się samo z siebie i dlatego użyłem porównania do mięśni. Żyjemy w społeczeństwie, w którym – gdyby zapytać określoną liczbę osób – kreatywność nie zajmuje jeszcze zbyt wiele miejsca w życiu. Nie dlatego, że naprawdę go nie zajmuje, ale dlatego, że zanadto o niej nie myślimy i nie próbujemy nawet odpowiadać sobie na pytanie o to, kiedy korzystamy z kreatywności. Nie mówić już o tym, co zrobić, by ową kreatywność wznieść na wyższy poziom. Teraz, kiedy opieramy swoją wiedzę głównie na wiedzy i opiniach innych osób (na konsumowanych nadmiernie szkoleniach, podcastach, postach – również takich, jak ten, który właśnie czytasz), kiedy podpatrujemy metody działania „mentorów” i nie zauważmy, że przenoszenie ich jeden do jeden na polem własnych działań po prostu nie może zadziałać, jeżeli nie odniesiemy nabywanej wiedzy do własnych potrzeb – kreatywność jest dodatkowo spychana na dalszy plan. Moim zdaniem warto się do niej dokopać. |
AutorNazywam się Kuba Łuka. Piszę głównie o kreatywności i pomagam tę kreatywność rozwijać. Pracuję z markami, artystami i instytucjami. Wśród moich klientów znaleźli się między innymi: Allegro, GPD, Łowicz, Lubella i inni Archiwa
Wrzesień 2023
Kategorie
Wszystkie
|