Uważam, że rzeczy nie powinno się pozostawiać w zawieszeniu. Mimo to, płyta „Great Fight With Mr. Goodnite” - która właśnie się ukazała - przez dwa lata leżała ukończona na moim komputerze i od bardzo dawna nie zastanawiałem się, co z nią zrobić. Z reguły namawiam muzyków, z którymi pracuję do szybkiego dzielenia się ze światem skończoną muzyką. Wypadałoby więc żebym sam nie pozostawiał ukończonych przez siebie dźwięków w przysłowiowej szufladzie. Na początku 2016 roku - kiedy mieszkałem jeszcze w Lizbonie - ukazała się ep-ka zatytułowana „Five Songs From The Lisbon Balcony”, która dokumentowała moje pierwsze wrażenia związane z pobytem w Portugalii. Na początku 2017 roku wróciłem do Polski, a w moim laptopie znajdowała się kontynuacja, czyli cały ukończony album „Great Fight With Mr. Goodnite”. Jak to czasem bywa, w natłoku innych spraw odłożyłem temat wydania płyty na niedaleką przyszłość, która z miesiąca na miesiąc stawała się przyszłością coraz bardziej odległą, a moja muzyka odchodziła powoli w niepamięć. W takich sytuacjach tylko nagłe i niespodziewane impulsy potrafią przyjść na ratunek. I tak właśnie było z albumem „Great Fight With Mr. Goodnite”, który w lutym 2019 roku postanowiłem po prostu nagle pokazać światu - bez poprawek, bez ponownego zastanawiania się nad tym materiałem. Przy okazji zdecydowałem też, że to najlepszy z możliwych momentów, żeby z perspektywy czasu spojrzeć na to, co stworzyłem i opowiedzieć o tym, jak znalazłem się z całym swoim muzycznym sprzętem trzy i pół tysiąca kilometrów od domu i dokąd mnie to zaprowadziło. Zapraszam do słuchania i czytania. CZYTAJ DALEJ >>> Posłuchaj lub kup płytę Kuba Luka "Great Fight With Mr. Goodnite" poniżej, lub pod adresem: kubalukamusic.bandcamp.com/album/great-fight-with-mr-goodnite Pierwsze dźwięki w nowej rzeczywistości na drugim końcu Europy Możliwe, że nie opowiadałem nigdy zbyt wiele o tym, co artystycznie zainspirowało mnie w świecie, do którego trafiłem w pierwszej połowie 2015 roku i w którym postanowiłem pozostać na dłużej. W tamtym czasie wydawało mi się, że mój czas nagrywania autorskiej muzyki dawno się skończył. Jakoś od 1996 roku z mniejszą lub większą częstotliwością wchodziłem do studia w celu zarejestrowania jakiejś muzyki, a od 2002 zacząłem być w tej kwestii coraz bardziej samowystarczalny. Nagrałem parę płyt oraz ep-ek z kilkoma projektami, by wreszcie zająć się działaniami produkcyjnymi (i kompozycyjnymi) dla innych ludzi i na wiele lat porzuciłem świat autorskiej twórczości. Wiecie jednak jak to jest - w życiu najgorzej jest powiedzieć, że czegoś się już nie robi, bo wtedy (najczęściej w najmniej spodziewanym momencie) to coś spada na nas i jesteśmy w tym po uszy zanurzeni. Tak właśnie było w moim wypadku, kiedy w trakcie lizbońskich wakacji postanowiliśmy z Żoną, że wracamy do kraju w zasadzie tylko po to, żeby się spakować, pozamykać swoje dotychczasowe życie i rozpocząć nowe na zachodnim krańcu Europy. Po poważnym okrojeniu i sprzedaniu miliona przedmiotów, okazało się, że nasz dobytek mieści się w jakichś dwudziestu pięciu paczkach, które ważą w sumie między 800 a 900 kilogramów. Wśród pakunków mniej więcej w ośmiu znajdowało się moje studio wraz z instrumentami - syntezatory, efekty, korektory, kompresory, saturatory, przedwzmacniacze, mikrofony, studyjne monitory (głośniki) i wszystko to, co było mi w tamtym czasie niezbędne do życia muzycznego i zawodowego.
Ocean i słońce, czyli pierwsze portugalskie inspiracje
Nie wiem czy byliście kiedyś nad oceanem, czy mieliście okazję usiąść i tak naprawdę spokojnie przez parę godzin popatrzeć na niego, posłuchać, wczuć się w jego niszczącą siłą. Spotkałem się z Atlantykiem parę razy przed zamieszkaniem w Lizbonie (z której nad ocean jechałem kolejką jakieś dwadzieścia minut - naprawdę wypas), ale dopiero żyjąc w Portugalii zacząłem czuć do niego prawdziwy respekt. Bo jest to chyba jedyne słowo, które przychodzi mi na myśl kiedy teraz o nim myślę. W telewizji i w kinie ocean najczęściej kojarzy się z totalnym chillem, z odpoczynkiem, wakacjami, ale taki rozzłoszczony Atlantyk dobijający się do brzegu pokazuje zupełnie inne oblicze. Faktem jest, że zawsze chętnie wybierałem się, żeby posiedzieć na plaży i bardzo mnie to relaksowało, ale czułem też jednocześnie, że z tym ogromem wody naprawdę nie ma żartów. Naturalne więc było, że ocean stanie się dla mnie jedną z dwóch podstawowych muzycznych inspiracji w trakcie pobytu po tej stronie Europy. Drugą było to niewyobrażalnie piękne słońce, które świeciło w zasadzie bez przerwy przez ponad sześć miesięcy w trakcie roku. Tak to się wszystko zaczęło. Napędzany słoną wodą w nadmiarze i nieprzerwanym żarem z nieba zacząłem nie potrafiłem powstrzymać się przed pisaniem muzyki. Byłem naprawdę zaskoczony, że tak wiele pomysłów przychodziło mi do głowy w tak krótkim czasie. W ciągu pierwszych dwóch miesięcy od przyjazdu do Portugalii miałem w laptopie jakieś dwadzieścia trzy szkice, z których posklejałem pierwsze pięć, może sześć utworów w wersjach demo. A że nie wydawałem autorskiej muzyki od bardzo dawna, przyszła pora, żeby zastanowić się, co dalej z tym wszystkim zrobić. "Five Songs From The Lisbon Balcony" Na przełomie września i października wiedziałem już, że pierwszy singiel, który opublikuję za pomocą YouTube będzie opowiadał o słońcu, a 14 października „Sun” pofrunęło w świat. Kawałek był prawdziwym zaskoczeniem dla wszystkich, którzy znali mnie do tej pory - chodzili na moje koncerty, słuchali moich płyt, lub też mieli do czynienia z jakimikolwiek dźwiękami, za którymi stałem. „Sun” było delikatne, powolne i spokojne. Żeby „rozhuśtać” ten kawałek i dodać mu wrażenia spontaniczności, postanowiłem - na etapie produkcji - zachować wszystkie krzywizny, które wyszły spod moich palców w trakcie nagrywania i w takiej niewyedytowanej formie pokazałem go światu. Zdjęcie - autorstwa mojej Żony, Katarzyny Łuka - które towarzyszyło singlowi, zostało zrobione podczas wieczornego spaceru po plaży Santa Cruz, na której przy zachodzącym słońcu unosiła się tak specyficzna oceaniczna mgła - zjawisko, które zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie, a ja uznałem, że obrazek ten doskonale pasuje do muzyki. Po „Sun” pokazałem światu „Katarinę” i podjąłem decyzję, że nadeszła pora wydać coś większego. Mój ówczesny przyjaciel Marcin Babko zaoferował mi pomoc i za pośrednictwem jego wydawnictwa Falami wydałem na początku lutego 2016 roku ep-kę „Five Songs From The Lisbon Balcony”, na którą składało się pięć utworów. Zupełnie inny obraz Portugalii Zanim ep-ka „Five Songs From The Lisbon Balcony” ukazała się, ja zdążyłem już poznać oceaniczny klimat z trochę innej strony. Kiedy w październiku zaczyna się pora deszczowo-zimniejsza, w portugalskich domach kończą się żarty, a polarowa bluza staje się nagle najistotniejszym ubraniem świata. Brak ogrzewania, brak izolacji i ogólny brak wszystkiego - co nam wchodnioeuropejskim dzikusom zapewnia żywot od października do kwietnia - jest dotkliwie bolesny i bywa, że w domu trudno jest wytrzymać (dlatego też przebywanie na świeżym powietrzu staje się niezbędne dla dogrzania organizmu). Wiem, że temperatura dzienna między 10 a 14 stopni nie jest przerażająca, ale jednak przy panującej w Lizbonie wilgotności i zupełnie gołych ścianach owe 10 do 14 stopni w domu smakuje już dużo gorzej. W obliczu nowo poznanych warunków atmosferycznych pojawiły się również nowe - już niekoniecznie tak ciepłe inspiracje, które powoli kiełkowały w mojej głowie. Faktyczny upust zimniejszych dźwiękom, które składają się na „Great Fight With Mr. Goodnite” dałem w styczniu 2016 roku, kiedy zostałem tam zupełnie sam. W Polsce sypał wtedy śnieg, a ja w Portugalii siedziałem na prawdziwej karuzeli pogodowej. Przez większość czasu lało niemiłosiernie (deszcze w Portugalii można spokojnie mierzyć w wiadrach zamiast kropel), a raz na jakiś czas wychodziło słońce i wtedy jeździłem nad ocean (w temperaturze około 22 stopni), brodziłem w spokojnej, ciepłej wodzie i nagrywałem tyle sampli wody, ile był w stanie zmieścić mój przenośny recorder. W inne dni ten sam ocean rozbijał się o skały z taką siłą, że fale dosłownie wznosiły się nade mną, co możecie usłyszeć w utworze „Ocean Wild”. Zimne spojrzenie na ciepłe południe W ciągu paru kolejnych miesięcy pogoda z nieokiełznanego gniewu oceanu ponownie przekształciła się w niczym niezakłócone lato. Odłożyłem swoje utwory na jakiś czas, z uwagi na różne dodatkowe obowiązki. Po drodze przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania, które mieściło się w starej portugalskiej kamienicy (poprzednie znajdowało się w nowym budownictwie). Gdy nadeszła kolejna jesień wraz z zimą, nowe lokum - pomimo niewątpliwych uroków wizualnych - okazało się prawdziwym temperaturowym wyzwaniem. Oceaniczna wilgoć wdzierała się do środka bez najmniejszych ograniczeń. Pod koniec października zdecydowaliśmy się wrócić do kraju, a ja w trakcie ostatnich dwóch miesięcy spędzonych w Lizbonie postanowiłem poskładać do kupy płytę. Dzisiaj wspominam to z prawdziwym uśmiechem na twarzy, ponieważ warunki były dość humorystyczne. Ja - Polak na emigracji, przyzwyczajony do dwudziestostopniowych mrozów i śniegu - ubrany w domu w cztery warstwy pod szlafrokiem, ciągnąłem za sobą elektryczny grzejnik, żeby skończyć płytę, na której znajdują się zarówno utwory o pełnym południowym słońcu, jak i bezlitosnej, dzikości zimnego Atlantyku. Tego roku w Lizbonie w grudniu temperatura wahała się w nocy w granicach od zera do trzech stopni, a my siedząc w domu zastanawialiśmy się kiedy spadnie śnieg i całe to górzyste, pokryte brukiem miasto stanie, bo samochody zaczną ślizgać się jak bobsleje. Na szczęście tego typu apokalipsa nie miała miejsca, ale te ostatnie tygodnie w Portugalii, kiedy siedziałem nad utworami z „Great Fight With Mr. Goodnite” wspominam - paradoksalnie - jako najzimniejsze w całym swoim dotychczasowym życiu. „Great Fight With Mr. Goodnite” to opowieść o mitach i zmienności Kiedy jeździłem na południe na wakacje, zauważałem głównie słońce, ciepło i spokój. Kiedy zamieszkałem na w Portugalii na dłużej, do tego przyjaznego zestawu dołączyło kilka innych elementów, wśród których najistotniejsze okazały się: zimno, wilgoć, nieustający wiatr, hałas (międzyludzki), a także ogrom i mrok tego wielkiego oceanu, któremu - muszę to przyznać - nie można się oprzeć. Kiedy oglądamy filmy, w których bohaterowie mieszkają gdzieś na południu, albo nad oceanem (lub też wyjeżdżają tam na parę miesięcy, żeby odciąć się od świata) - w Kalifornii, we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii, czy gdziekolwiek - widzimy tylko uśmiechniętych, nasłonecznionych ludzi, których jedynym ubraniami są stroje kąpielowe, krótkie rękawki i krótkie spodnie. Ja sam - kiedy byłem już po drugiej stronie Europy - odpowiadałem wielokrotnie na zapytania swoich znajomych, którzy pytali mnie o to, czy wybierając się do Portugalii w okresie jesiennym powinni zabrać z sobą coś więcej niż krótki rękawek. Ucieczka na południe była dla mnie wewnętrzną konfrontacją z mitami, które odczarowałem poprzez własne doświadczenie. Kiedy rozmawiam ze znajomymi, nie odradzam nikomu wyjazdu z kraju. Wręcz przeciwnie, uważam, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu doświadczyć chwilowej, lub całkowitej emigracji. W naszym polskim, skostniałym z natury systemie myślenia, w którym wszystko co nasze, jest jednocześnie (paradoksalnie) najlepsze i najgorsze na świecie (nie potrafię tego zrozumieć i pewnie nigdy nie dam rady), tylko oderwanie się od polskich korzeni gwarantuje jako takie - w miarę zdrowe podejście do tematu życia między innymi ludźmi oraz zagadnienia zmienności, która definiuje nasze życie w każdej chwili. Zmienność warunków finansowych, zmienność społeczna, zmienność etniczna, zmienność klimatyczna, zmienność gustów, zmienność seksualna, zmienność każda-jedna-na-tym-świecie. To właśnie zmienność jest podstawowym słowem, które określa miejsce, do którego zmierzacie w swoich marzeniach. Kiedy już tam dotrzecie - wszystko się zmieni, a kiedy stamtąd wrócicie, nie będziecie już tymi samymi ludźmi. Na zakończenie Zarówno w tym tekście, jak i na samej płycie „Great Fight With Mr. Goodnite” poświęciłem bardzo wiele miejsca kwestiom klimatycznym, oceanowi i ogólnie wszystkiemu, co pochodzi od natury. Znajdziecie tam obraz ciepłych, słonecznych dni. Są tam letnie (lekko chłodne wieczory), które spędzałem na swoim balkonie nad rzeką Tag. Płyta przepełniona jest również niepokojącymi obrazami dzikiego, zimowego oceanu, który rozbijał się o skały w pobliżu mojej ulubionej plaży w Carcavelos. Słychać tam także wszystkie te irytujące, nudne, deszczowe miesiące, które zabijają swoją monotonią i nieprzerwaną wilgotnością. Do albumu (który oryginalnie kończył się na „Opulence”) dołączyłem pierwszą - singlową wersję utworu „Ocean Wild”, a także dwa klimatyczne remiksy tej kompozycji, które wykonali dla mnie w 2016 roku - Maciek Szymczuk i Dagiel. Sam tytuł - chociaż wymyśliłem go dobre parę lat wcześniej - nawiązuje do czegoś, co dotyka prawie każdy usystematyzowany i zdyscyplinowany umysł, który znajduje się w okresie letnim na portugalskiej ziemi. Mr. Goodnite jest stanem, w którym bardzo trudno jest zabrać się do pracy. Może to kwestia słońca, może ilości nowych bodźców, może klimatu - trudno stwierdzić. Wiem tylko, że nawet najbardziej zatwardziałe jednostki, które w Polsce wstawały o 6 rano, zaprzestawały na jakiś czas wszelkich porannych praktyk i oddawały się wszechogarniającemu rozleniwieniu, czego i Wam życzę przynajmniej raz w życiu. Czujcie się dobrze wszędzie tam, gdzie jesteście. Miłego dnia! Kuba Łuka Płytę poświęcam pamięci Marcina Babko - człowieka, którego poznałem w Polsce, z którym zaprzyjaźniłem się w Portugalii, a który odszedł zanim zdążyłem wrócić do kraju. |
O Autorze:
Kuba Łuka. Producent muzyczny i kompozytor. Autor licznych artykułów o muzyce i kreatywności. W 2016 roku obronił doktorat na temat przemian w sposobie tworzenia muzyki w XX i XXI wieku. Niedługo ukaże się jego pierwsza książka: "Nowe Dźwięki. Jak być Kreatywnym i nagrać własną płytę Lepiej". Archiwa
Marzec 2020
Kategorie
Wszystkie
|