Kuba Łuka | Kreatywne Studio Produkcji Muzycznej | Blog "Inne Dźwięki"
  • Hello
  • KSIĄŻKA
  • o mnie
  • SKLEP
  • Portfolio
  • kontakt
Inne Dźwięki
Niecodzienny Blog o Kreatywności,
Muzyce i Kulturze tworzenia rzeczy wyjątkowych

Klątwa MTV. Gitary, Pop, Elektronika, Hip-hop i telewizja w latach 90. Mixtape alternatywny.

7/21/2018

Komentarze

 
Obraz
źródło: unsplash.com
Jakiś czas temu siedziałem ze swoją osiemnastoletnią siostrą, która przeżywa właśnie okres mniej lub bardziej zaawansowanej fascynacji latami 90., w których ja akurat miałem wielką przyjemność dorastać. Usiedliśmy przy YouTube i postanowiłem specjalnie dla niej odczarować ten trochę wyidealizowany wizerunek muzycznego świata, w którym - zgodnie z legendą - królował grunge i wszystko było podobno lepsze niż teraz. Jeden po drugim poleciały takie kwiatki jak Kelly Family, Rednex, 2Unlimitted i wiele innych ciekawostek, które zatruwały lub umilały życie (w zależności od potrzeb) ludziom skupionym na oglądaniu telewizyjnych stacji muzycznych. Kiedy tak głębiej zastanowiłem się nad tematem dotarło do mnie, że w ostatniej dekadzie XX wieku za pośrednictwem radia i telewizora poznałem całe godziny świetnej muzyki, która niejednokrotnie towarzyszy mi do dzisiaj. Zorientowałem się również, że wiele z tych rzeczy prawdopodobnie nie trafiłoby dzisiaj na mały ekran (nie mówiąc już o radiu RMF FM) w godzinach największej oglądalności, co dwadzieścia parę lat temu nie stanowiło jeszcze wielkiego problemu. W związku z tym postanowiłem napisać takie bardzo osobiste zestawienie utworów,  które z całą pewnością dotarły do mnie właśnie za pośrednictwem dostępnych wtedy mediów - bez internetu, bo ten w zasadzie jeszcze nie istniał, lub tez znajdował się w posiadaniu niewielkiej ilości osób. Nie jest to moje osobiste "the best of 90's", ale raczej skrótowy i alternatywny przegląd najbardziej interesującej muzyki z radia i telewizji lat 90. Nie podlinkowałem większości rzeczy - poczujcie się przez chwile jak w tamtej dekadzie i po prostu znajdźcie sobie te kawałki. Zapraszam do czytania!

CZYTAJ DALEJ ->>>

5 sekund ciszy, czyli rozbiegówka. Muzyka w świecie przed internetem.

To nie jest składanka najlepszych przebojów lat 90., ale raczej mój osobisty wybór kawałków, które w tamtym czasie znałem z telewizji oraz radia, a które z jakiegoś powodu zrobiły na mnie wrażenie. Żeby dobrze zrozumieć ten tekst - jeżeli macie na przykład dopiero plus-minus dwadzieścia lat, musicie wiedzieć, że świat w latach 90. wyglądał trochę inaczej niż obecnie. Nie było ani lepiej, ani gorzej - było po prostu inaczej. Wynalazki takie jak telewizja i radio były w zasadzie jedyną furtką do wiedzy na temat tego, co dzieje się w muzyce i pewnie z tego tytułu liznęliśmy naprawdę bardzo niewiele - jeżeli porównać to z dzisiejszymi możliwościami dostępu do płyt i utworów z całego świata. Nieoficjalnym, ale bardzo skutecznym portalem informacji muzycznych była poczta pantoflowa, wyposażona w takie narzędzia jak pożyczanie i przegrywanie kaset. Z płytami CD był ten problem, że początkowo dzieciaki jakoś nie pozwalały sobie na nie nadmiernie (dopiero pod koniec lat 90. weszły nagrywarki płyt i to trochę usprawniło temat, bo płyta nagle stała się tak samo kopiowalna jak kaseta). Pamiętam, że album najpierw "testowałem" na kasecie i dopiero jego wyjątkowość mogła mnie zmobilizować do zakupu wersji cyfrowej. Nie chodziło oczywiście o nic innego poza ceną, bo w tamtym czasie CD było najlepiej brzmiącą formą dźwięku, nikt z tym nie polemizował a winyle wyszły wtedy trochę z mody. W moim domu "cedeki" pojawiły się jakoś na przełomie 1990 i 1991 roku, ale ja sam zacząłem kupować je dopiero gdzieś w okolicach roku 1994. Do 1997 nie miałem jeszcze w pokoju swojego odtwarzacza CD, więc mogłem słuchać ich tylko na sprzęcie rodziców. Wcześniej najwięcej muzyki słuchałem w swoim pokoju z kaset (kupowałem ich naprawdę dużo) i winyli (zostało ich w moim domu jeszcze sporo z lat 80.) na odziedziczonej po rodzicach „wieży” NEC albo TEC (nie pamiętam), która wyposażona była w gramofon, dwa magnetofony i dwa wejścia mikrofonowe. Za jej pośrednictwem nagrywałem też pierwsze własne rzeczy, ale to już zupełnie inna historia.

Pirackie kasety, sklepy muzyczne, książki, i telewizja

Ok, niby nie było internetu i streamingu, ale na samym początku lat 90. byliśmy w prawdziwym raju, który z braku unormowanego prawa autorskiego, pozwalał na dość legalną sprzedaż pirackich nośników (kasety), które znajdowały się w prawie każdym sklepie - od miejscówek branżowych, po bardziej przekrojowe, czyli takie, w których sprzedawano również artykuły papiernicze, zabawki i inne tego typu rzeczy. I sklepy takie były bardzo ważnym źródłem wiedzy na temat muzyki, bo jeżeli pracował w nich jakiś kumaty gość (a często był kumaty, bo słuchał wszystkiego, co sprzedawał), naprawdę można było wypytać go o szczegóły. Ja chodziłem na targowisko truć całymi dniami dupę pewnemu sprzedawcy, który latami znosił moje pytania, w zamian za dość regularne zakupy - kasety, koszulki, potem również płyty.

Obraz
źródło: muzykaiprawo.pl

W latach, kiedy w Polsce królowała zalegalizowana pirackość, kasety chodziły na rynku po 20-25 tysięcy starych złotych, co w przeliczniku na dzisiejsze pieniądze wynosi 2-2,5 złotego (z uwagi na słabą świadomość pieniądza, jaką posiadałem w tamtym okresie, trudno jest mi oszacować wartość tej kwoty w odniesieniu do naszych czasów). Mniej więcej na przełomie 1993 i 1994 roku prawo autorskie zostało w Polsce znowelizowane, a „piraty” musiały zniknąć z rynku i na pewien czas sytuacja drastycznie się dla mnie pogorszyła. Pominę już cenę kaset, która podskoczyła nagle na 8-12 złotych. Najgorsze było to, że w sklepach znajdowały się już tylko wydawnictwa licencyjne, a tych licencji początkowo było stosunkowo niewiele w porównaniu z prawdziwym morzem tego, co oferował piracki asortyment. Nie znałem nigdy nikogo, kto osobiście trudnił się produkcją tych legalnie-nielegalnych kaset (niektóre istniejące do dzisiaj tłocznie płyt zaczynały biznes właśnie w ten sposób), ale ze swojej bogatej kolekcji, którą posiadałem wnioskuję, że matkę do kopiowania taśm robiło się po prostu z płyt CD przywiezionych gdzieś z zagranicy. Okładki były  zawsze kwadratowym przedrukiem nałożonym na jednolitą kolorystycznie powierzchnię, kolejność utworów była nierzadko zmieniona i niektóre czasami „przeskakiwały”, czyli „przeskakiwał” nośnik w trakcie tworzenia taśmy matki - dokładnie tak, jak robi to potłuszczona lub porysowana płyta CD. Na piratach można było kupić naprawdę wiele rzeczy, które potem już nie były w Polsce dostępne przez wiele lat (niektóre może wcale) i możliwe, że na tym etapie mojego muzycznego rozwoju nie posiadłbym nigdy tak dużej wiedzy, gdyby nie ta nietypowa luka w prawie autorskim. Wtedy może nie miałem tej świadomości, ale dzięki pirackim kasetom poznałem na przykład całą masę rzadkich bootlegów, które z natury nie były już dostępne potem na kasetach w zalegalizowanej dystrybucji.

W latach 90. wiedzę o muzyce uzupełniały różne źródła papierowe, z których można było wyciągnąć trochę informacji. Osobiście najbardziej pamiętam wielostronicowe artykuły z gazety „Tylko Rock” (miesięcznik?), wybitną „Rock Encyklopedię” Wiesława Weissa (dostałem ją „na Mikołaja” chyba na dziesiąte urodziny i za nic nie chciałem iść do szkoły, bo ta książka była moją pierwszą odpowiedzią na tak wiele pytań) oraz niewielkich rozmiarów biografie różnych artystów, które ukazywały się w wydawnictwie Rock Serwis. Książki pisały jednak o rzeczach, które już przeminęły, gazety traktowały rzeczywistość muzyczną bardzo wybiórczo, tak więc tym najbardziej aktualnym źródłem wiedzy o muzyce pozostawało radio, telewizja i informacje przekazywane ustnie - a przynajmniej z moim wypadku tak było.
Kiedy teraz o tym pomyślę, muzyka z zagranicy przychodziła do mnie w dużym stopniu za pomocą obrazków. Odkąd miałem telewizję kablową (wcześniej miałem dostęp do telewizji satelitarnej tylko w weekendy w domu w górach, do którego jeździłem) spędziłem miliony godzin na oglądaniu MTV, VIVA 2, ATOMIC TV, VIVA oraz VH1. Było to o tyle interesujące zajęcie, że w zasadzie nie mogłem podchodzić nadmiernie wybiórczo do tematu oglądanych przeze mnie rzeczy - po prostu widziałem i słyszałem to, co akurat leciało. Czasami kilkanaście razy oglądałem teledysk, który po prostu mi się podobał, ale niekoniecznie byłem przekonany do jego zawartości muzycznej. Wiele razy jednak byłem w stanie znaleźć w tym wszystkim naprawdę świetne, alternatywne (mniej lub bardziej) numery, które pamiętam do dzisiaj i postanowiłem o nich napisać.

Obraz

STRONA A


U2 „Mysterious Ways” / „Hold Me, Thrill Me, Kiss Me, Kill Me”

Lata 90. zaczęły się dla mnie od „Mysterious Ways”, no bo kto wywrócił cały matrix popu do góry nogami, jak nie U2 na samym początku dekady?
Znałem ten zespół już wcześniej, bo w moim domu rezydowała płyta CD (nadal mam ten egzemplarz) „The Joshua Tree”, której wszyscy słuchaliśmy i znałem ją na pamięć. Pewnego dnia zupełnie nieświadomy, że U2 planują wydać coś nowego, odpaliłem telewizor (był to jakiś polski kanał typu TVP3), w którym puszczono akurat zupełnie nowy teledysk do „Mysterious Ways”. W pierwszym momencie pewnie bardziej poruszył mnie sam fakt, że jest nowe U2, niż to, że mam waśnie do czynienia z brzmieniem, którego nigdy wcześnie nie słyszałem. Niby rock, ale nie rock, niby U2, ale jakieś takie bardziej futurystyczne. No i jakiś czas później moja mama przyprowadziła skądś do domu całą płytę „Achtung Baby”. Mój świat zupełnie się zawalił i powstał chwilę później z nową świadomością tego, jak może wyglądać muzyka. Ludzie trochę starsi ode mnie mieli już pewnie wtedy kontakt z industrialem, elektroniką i innymi tego typu wynalazkami. Ja natomiast miałem około dziesięciu lat i pierwsze dźwięki „Zoo Station” z całą tą magmą przeplatających się przesterów zrobiły na mnie piorunujące wrażenie i naprawdę do dzisiaj czuję ten sam dreszczyk emocji, kiedy słucham tej piosenki. A „Mysterious Ways” wprowadziło mnie do tego świata.
Kiedy parę lat po „Achtung Baby” mój zapał do U2 opadł, a mi wydawało się, że zespół nie jest mnie w stanie w zasadzie niczym zaskoczyć w kinach miał właśnie pojawić się któryś z kolei Batman i na listy przebojów wskoczył z tej okazji singiel „Hold Me, Thrill Me, Kiss Me, Kill Me”. To był prawdziwy cios. Wprawdzie nie kupiłem nigdy soundtracku, bo ten wypełniony był numerami, które jakoś wtedy niespecjalnie mnie interesowały, ale „Hold Me…” miażdżyło za każdym razem, kiedy tylko napotykałem na nie w którejś z telewizji muzycznych.

Rage Against The Machine „Killing in the name”

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w latach 90. widział klip do tego numeru. Jakoś w ogóle nie kojarzę go z telewizji. Usłyszałem go za to po raz pierwszy w ciągu dnia w jakimś polskim radiu. Nie słyszałem nigdy wcześniej takiej energii i takiego dziwnego miksu dźwięków. Połączenie gitarowych i nibyrapowanych rozwiązań nie było wtedy jeszcze bardzo popularne. Wychodziłem właśnie z pierwszej fascynacji thrashem. Może znałem już soundtrack „Judgement Night”, na pewno słyszałem duet Anthrax i Public Enemy, docierały do mnie jakieś pierwsze hip-hopowe dźwięki, ale RATM? Ta muzyka nie miała sobie wtedy równych i dosłownie urywała dupę. Nikt wtedy nie grał z taką energią, z takim pulsem, tak autentycznie, nie generował takich dźwięków z gitar i nawet bluzgi wydawały mi się tutaj lepiej osadzone w muzyce, niż na coraz bardziej popularnych wtedy kasetach z naklejką „Parental Advisory” (której swoją droga debiut Rage’ów chyba nie posiadał). Kupiłem ten album na oryginalnej kasecie, a więc jakiś czas po ukazaniu się tej płyty na świecie, ale na pewno zrobiłem to zaraz po usłyszeniu „Killing in the Name” w radiu. W ciągu dwóch kolejnych lat zajechałem ten nośnik doszczętnie. Później nabyłem płytę dwa razy na CD (pierwszy egzemplarz zapodział się gdzieś przez lata). O znaku czasu i całych latach świetlnych, które minęły od wydania tego albumu świadczy fakt, że jakiś czas temu moja osiemnastoletnia siostra wyciągnęła go w sklepie z kosza z płytami winylowymi, mówiąc: „Rage Against The Machnie? Nie wiem co to jest”. Tak stałem się właścicielem tego ponadczasowego dzieła również na placku, ale bez względu na nośnik, ta muzyka naprawdę  kopie tak samo.

Beck „Loser” / „The New Pollution”

Lata 90. były dziwne. Cała masa dobrych i złych kawałków, a wszystko to razem na kupie w telewizji. Za dużo bodźców, kolorów, gatunków, za dużo wszystkiego. Ale jeżeli w tym wszystkim coś należało do czołówki rzeczy dziwnych, to był to z pewnością Beck. Pewnego dnia w MTV pojawił się gość, który wyglądał jak młodszy kolega Kurta Cobaina - rapował i mył szybę samochodu ogniem przy akompaniamencie bluesowego riffu na gitarze akustycznej. Nie wiem czy teraz coś by z tego w ogóle wyszło, ale w 1994 roku nie można było po prostu oprzeć się Beckowi. Kupiłem tę kasetę podczas zakupów w Macro Cash & Carry z rodzicami i chociaż słuchałem jej wtedy wielokrotnie, nie byłem w stanie do końca zrozumieć o co chodziło w tym specyficznym, ponadgatunkowym miksie. Kiedy w 1996 roku (tak wiem, po drodze Beck uraczył świat innymi, mniej zrozumiałymi wydawnictwami) ukazało się „Odelay”, nagle okazało się, że autor „Loosera” potrafi być jeszcze dziwniejszy niż na swoim mainstreamowym debiucie. Klip do utworu „New Pollution” był  trochę jak oglądanie filmów Tarantino. Zarówno obrazek jak i sama piosenka składały się z siatki powiązań i odniesień. Lata 60., 70., 80., pop, heavy metal, funk, jazz… niby nie wiadomo było do końca o chodzi, niby nikt nie rozumiał z jakiej to wszystko jest dekady, ale naprawdę nie można się było temu oprzeć.


Shakespear’s Sister „Stay”


Kto nie widział tego klipu w telewizji na początku lat 90., ten będzie pewnie lekko zażenowany stężeniem kiczu, który wylewa się z ekranu. Pamiętam jednak, że w swoim czasie piosenka z teledyskiem robiła na mnie bardzo duże wrażenie. Kiedy ukazał się singiel „Stay’, który zapowiadał płytę „Hormonally Yours”, byłem może jeszcze trochę za młody, żeby w pełni ogarnąć cały ten przekaz. Pamiętam jednak, że nie mogłem się oderwać od teledysku za każdym razem, kiedy tylko pojawiał się w MTV. Wejście Siobhan Fahey w drugiej części klipu hipnotyzowało, fascynowało i przerażało zarazem. Po latach wciąż uważam, że to jedna z najlepszych popowych piosenek w historii muzyki. Dwuczęściowa konstrukcja, zmiana nastroju i cała ta dramaturgia to niepodważalne arcydzieło. Dzisiaj, kiedy tego słucham, zaskakuje mnie fakt, że ten numer wydaje mi się jakiś strasznie krótki. No i zdecydowanie wolę go teraz słuchać niż oglądać - spadająca gwiazdka w tle za oknem nie robi już dzisiaj najlepszego wrażenia.

Beastie Boys „Sabotage”  

Przed „Ill Communication” nie zwracałem za bardzo uwagi na Beastie Boys. Wprawdzie obecnie najbardziej lubię ich wcześniejszą płytę „Check Your Head”, ale dopiero ten klasyk z 1994 wprowadził mnie w ten ich lekko porąbany świat. Kiedy na MTV zaczęli puszczać „Sure Shot” zainteresowałem się nimi wciąż jeszcze ostrożnie. Potem jednak pojawił się „Sabotage”. Numer był zawieszony między wieloma stylami muzycznymi i chyba nie słyszałem wcześniej takiej mieszanki. ale absolutnie nie dało się przejść obok niego obojętnie - począwszy od totalnie dziwnego klipu, na samej muzyce skończywszy. Jeżeli coś miało wtedy pierdolnięcie na listach przebojów, to było to z pewnością „Sabotage”. Jeżeli coś urywało dupę i nie wiadomo było o co chodzi, to był to właśnie właśnie ten numer. I nawet jeżeli cała płyta okazała się wtedy dla mnie zbyt eklektyczna, bo nie potrafiłem jej jakoś osadzić w jednolitym klimacie, to i tak musiałem ją kupić (oczywiście na kasecie) i do dzisiaj znam na pamięć każdy dźwięk, który się na niej znajduje. Dzisiaj, gdyby ktoś zapytał mnie o to, na czym polegały lata 90., podsunąłbym mu z dziesięć albumów, a „Ill Communication” znalazłoby się na czele tej listy, jako płyta, która rozciągnęła granice zbyt szeroko, by dało się je ogarnąć, ale mimo to wciąż było słychać, że to wydawnictwo Beastie Boys.

Nirvana „Smells Like Teen Spirit” / „Heart Shaped Box”

W 1991 roku, kiedy stacje muzyczne i radia zaczęły grać „Smells Like Teen Spirit”, byłem trochę za młody, żeby rozumieć wszystko, co wiązało się z tym zespołem i sceną, z jakiej wyrastał. Jednocześnie byłem już wystarczająco świadomy, żeby tego wszystkiego na swój sposób doświadczyć. Ujmę to tak. W tamtym czasie miałem już jakiś swój mały świat muzyczny, który kolidował lekko z tym, czego powszechnie się słuchało. Dzieciaki w szkole słuchały najczęściej Roxette, Guns N’Roses i Metalliki.  gdzieś za moimi plecami popularne było Depeche Mode, które nie kojarzyłem głównie z napisów DM namalowanych sprayem na prawie każdym murze. Powoli ruszała też do boju cała scena eurodance. Do tego wszystkiego był gdzieś Dr Alban oraz MC Hammer. Zbliżał się też szał na Queen, który miał wybuchnąć za parę chwil po śmierci Mercurego. Nie mówię w tym momencie pewnie o prawdziwym świecie muzyki, który mnie otaczał, ale o tym, co ja sam rejestrowałem dokoła siebie, jak to widziałem i przede wszystkim - jak to pamiętam dzisiaj. W tamtym czasie wieści rozchodziły się dużo wolniej, niż teraz i nie przemijały aż tak szybko, tak więc wzrost popularności jakiejś płyty mógł mieć naprawdę powolnie opadającą trajektorię. Nie słyszałem jeszcze wtedy o Iggym Popie, nie znałem za bardzo punk rocka, a gitary kojarzyły mi się przede wszystkim z heavy metalem, jakimiś około-hipisowskimi sprawami i może paroma tematami oscylującymi wokół sceny hardcore (tej z lat 90.). I nagle pewnego dnia odpaliłem telewizor, a tam „Smells Like Teen Spirit” i to się absolutnie gryzło z moim ówczesnym pojmowaniem zjawiska muzyki jako takiej. Gość z włosami na twarzy (nie z takimi jak mieli Europe, czy GN’R, tylko z totalnie nieuczesanym bałaganem), dziwny klip, szalone oczy, dykcja bez sensu, zjechany głos i ten nadmiernie prosty ale uzależniający riff. A do tego to oszałamiające pierdolnięcie Grohla w werbel. Niby nic, ale to wszystko razem po prostu zabijało.
Prawda jest taka, że dzisiaj nie jestem nadmiernym fanem płyty „Nevermind”, ale wtedy po prostu nie dało się nie pójść do sklepu i nie kupić tego wydawnictwa (na pirackiej kasecie oczywiście, a jak). Znałem tę płytę na pamięć i pewnie do dzisiaj pamiętam wszystkie kawałki.
Kiedy przetrawiłem już „Nevermind” ze sto razy, w powietrzu pojawiło się „Heart Shaped Box”, a więc pierwszy singiel zapowiadający „In Utero” i było to dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Piszę te słowa oglądając klip do tego numeru i naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, żebym w dzisiejszych czasach zobaczył w jakiejkolwiek TV jakąś nowość o takim ładunku emocjonalnym i takim poziomie abstrakcji, podszytej delikatnie bluźnierstwem. No i to brzmienie! „Smells Like Teen Spirit” było bardzo skuteczną przynętą (chociaż wiadomo, że to nie debiut) ale dopiero przy okazji „Heart Shaped Box” fani mogli dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi w Nirvanie.

Iron Maiden „Be Quick Or Be Dead”

To nie jest tak, że widywałem ten numer w TV jakoś nadmiernie często. Nie był to hit nad hity i wydaje mi się, że kiedy singiel się ukazywał pierwsza potęga Iron Maiden powoli właśnie się wypalała. Nie ulega jednak wątpliwości, że poznałem tę piosenkę właśnie dzięki telewizji i dzięki niej zacząłem polować na ich wcześniejsze albumy na pirackich kasetach - począwszy właśnie od „Fear of the Dark”, z którego pochodzi singiel. Niezbyt często sięgam obecnie po tego typu dźwięki, ale ten numer jest dla mnie na swój sposób archetypowy - pewnie dlatego, że usłyszałem go na tak wczesnym etapie swojego życia. Wprawdzie mój tata w latach 80. miał epizod ze sceną metalową, robił parę okładek dla Turbo i Kata (więc naturalnie słuchałem w domu jego egzemplarzy autorskich),  a w 1988 zabrał mnie na Metalmanię, poszliśmy za scenę i takie tam (miałem siedem lat, więc było to przeżycie), ale faktycznie zacząłem mieć kontakt z ostrzejszą muzyką dzięki „Be Quick or be Dead”, które podsunęła mi w 1992 roku jakaś polska telewizja, w wakacje w samym środku dnia. Pamiętam jaki szok przeżyłem, kiedy pewnego dnia w szkole przeglądałem gazetę Bravo koleżanki, a tam znajdowała się relacja z pożegnalnego koncertu Bruce’a Dickinsona, w trakcie którego wsadzono go do tytułowego narzędzia tortur zwanego Iron Maiden i symbolicznie uśmiercono. Dzisiaj miałbym to z rana na FB wśród dwustu innych njusów, ale wtedy trzeba się było do takich wiadomości dogrzebać.

Nine Inch Nails „March of the Pigs” / „The Perfect Drug”

Kiedy myślę o najbardziej przełomowych dla mnie rzeczach, które napotkałem na swojej drodze w latach 90., od razu pojawia się nazwa Nine Inch Nails. W piątki wieczorem w radiu RMF FM była taka audycja, w której prowadzący puszczał tylko ostre numery. Ogólnie słyszałem tam najczęściej dość banalne gitarowe rzeczy, które w pełni rozumiałem. No i pewnego dnia zaczęło się tam pojawiać „March of the Pigs”, z jednej strony fascynowało mnie bezgranicznie, a z drugiej nie mieściło się w żadnej szufladce, którą do tej pory poznałem i nie brzmiało jak cokolwiek, co do tej pory słyszałem. Piosenka była krótka, skrajnie hałaśliwa, niezrozumiale elektroniczna, sekwencyjna, przechodziła gwałtownie od gitar do totalnej ciszy, składała się ze zbyt wielu brzmień bębnów upchanych na tak krótkim odcinku czasu i naprawdę nie słyszałem w radiu wcześniej niczego aż tak eklektycznego, odhumanizowanego i pełnego najgłębszych ludzkich emocji zarazem. Nie poszedłem oczywiście zbyt szybko do sklepu w celu nabycia płyty NIN (nie było tego wtedy na kasecie, więc taki wydatek na CD trzeba było dodatkowo poważnie przemyśleć). Nie zrozumiałem tej muzyki wystarczająco i potrzebowałem dłuższej chwili, żeby się z nią trochę oswoić. Tak się akurat składało, że mój kolega z równoległej klasy miał starszego brata, a ten pracował wtedy w sklepie muzycznym i tym sposobem w moje ręce trafiła kaseta „Wish” przegrana z płyty CD, tak więc dostałem szansę, żeby spokojnie posłuchać tych dziwnych dźwięków w domu. Mniej więcej w tym samym czasie pobierałem korepetycje z matematyki u pewnego gościa, z którym często gadaliśmy o muzyce i pewnego dnia przyniósł mu na zajęcia- również przegrywaną - kasetę „The Downward Spiral”, której nie rozumiałem do końca, ale zafascynowała mnie tak bardzo, że postanowiłem pójść do sklepu i kupić ją na CD. W ten sposób po paru miesiącach podejść „March of the Pigs” znalazło się oficjalnie w mojej kolekcji.
Kiedy parę lat później byłem już dobrze zaznajomiony z cięższym oraz lżejszym rockiem około-industrialnym (było tego wtedy wszędzie dużo i wiele zespołów chciało brzmieć jak Reznor) i naprawdę myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy,  MTV zaczęło - w związku z promocją ścieżki dźwiękowej do filmu „Zagubiona autostrada” Davida Lyncha - puszczać „The Perfect Drug” NIN. Ten numer ponownie przemeblował całą moją strefę komfortu w dziedzinie muzyki i otworzył świat zupełnie nowych możliwości. Lekko połamany beat, kilka brzmień bębnów wewnątrz jednej kompozycji, zmiany klimatu i nastroju. Niby słyszałem to wszystko gdzieś kiedyś wcześniej, ale zostało to połączone w taki sposób, że do dzisiaj uznaję „The Perfect Drug” za jedną z najważniejszych piosenek lat 90.


Radiohead „Paranoid Android”

W latach 90. muzyka Radiohead jakoś umiarkowanie mnie interesowała i dopiero płyta „Amnesiac” sprawiła, że naprawdę ich polubiłem. Mimo wszystko znałem z TV ich wszystkie wcześniejsze single, a obok „Paranoid Android” nie dało się przejść obojętnie. Dzisiaj w tym kawałku cenię najbardziej samą muzykę, konstrukcję numeru, aranżację i to wyjątkowo udane solo na gitarze. Wtedy dla odmiany hipnotyzował mnie przede wszystkim teledysk, który obejrzałem tyle razy, ile tylko mogłem. Klip - jak to wtedy bywało - można było zobaczyć w dwóch wersjach - ocenzurowanej i nieocenzurowanej. Pierwsza z nich leciała na MTV w ciągu dnia,  jakoś do 20, może 22. Stacja VIVA 2 nie dbała raczej o takie podziały i tam obrazek był niezmiennie w swojej bardziej dosadnej formie. Cenzura „Paranoid Android” miała w sumie dość umowny charakter, bo zamazywano zaledwie parę szczegółów tej niecodziennej animacji.
Kiedy myślę o „Paranoid Android” zawsze przypomina mi się gość, który w teledysku w magiczny sposób obcina sobie siekierą wszystkie cztery kończyny, za pomocą własnej ręki. Tego nie da się odwidzieć. Takie rzeczy w TV tylko w latach 90.

Bush „Greedy Fly”

Nie byłem jakimś wielkim fanem Bush, kiedy ukazało się „Razorblade Suitcase”, ale kiedy stacje telewizyjne zaczęły puszczać klip do „Greedy Fly”, nie mogłem oderwać się ani od obrazka ani od samej piosenki za każdym razem, kiedy na nią natrafiałem. A jeśli dobrze pamiętam, miałem okazję stykać się z tym numerem w telewizji naprawdę często. Dzisiaj ten teledysk nie robi już pewnie na nikim wrażenia, ale wtedy to była najlepsza rzecz na świecie! Można było przyjść ze szkoły i w środku dnia obejrzeć totalnie mroczną rzecz, utrzymaną w klimacie bardzo tajemniczego horroru. Gavin Rossdale w podwójnej roli - siebie i swojego skrzydlatego sobowtóra - pod koniec klipu przeistacza się w muchę na stole operacyjnym. No i to surowe, hałaśliwe, gitarowe brzmienie produkcji Steve’a Albini - to się nazywa bezkompromisowa alternatywa kierowana do masowego odbiorcy!

Garbage „Push It”

To nie jest tak, że przed „Version 2.0” nie słyszałem Garbage. Ich piosenki były grane dość często i wiedziałem, że jest taka ruda dziewczyna, która śpiewa „I’m Only Happy When it Rains” i w sumie niespecjalnie mnie to interesowało. Ale pewnego dnia przyszedłem do domu, włączyłem MTV i wpadłem na numer, który zmiażdżył mnie doszczętnie i naprawdę nie wiedziałem w jakich kategoriach go czytać. „Push It” może nie rozwala dzisiaj tak bardzo, jak wtedy kiedy się ukazał, ale w 1998 to była chyba najnowocześniejsza piosenka na listach przebojów, która pomimo całej elektroniki, na której ją oparto, pozostawała wciąż wystarczająco mroczna, dzika, gitarowa i rock’n’rollowa. Nie wiem czy ktoś wcześniej zaśpiewał tak mroczny refren półszeptem na tle gitarowego zgiełku i wszedł z tym na listy przebojów. Dałem się temu porwać, błyskawicznie poszedłem do sklepu po kasetę i zmierzyłem się z całą zawartością albumu. I mierzyłem się z nią odtwarzając w kółko jedną i drugą stronę przez parę tygodni. Aż dziwne, że nie zorientowałem się jeszcze wtedy, że to właśnie elektroniczne brzmienia lubię najbardziej.


Portishead „All Mine”

W 1997 roku, kiedy ukazała się płyta „Portishead” byłem za mało rozgarnięty muzycznie, żeby w pełni zrozumieć jej geniusz, ale z zaciekawieniem spoglądałem na klip do „All Mine” (który był wtedy mielony w kółko) i zadawałem sobie pytanie - o co tak naprawdę chodzi w tej eklektycznej formie, która nie pasuje do żadnej szufladki, która znam? Nie wiem czy znacie to uczucie, kiedy patrzycie na coś dwadzieścia razy, intryguje to Was, ale wciąż nie potraficie dojść do sedna i wytłumaczyć sobie, na czym to wszystko polega. Tak właśnie było z tym numerem i teledyskiem. Przypuszczam, że już wtedy w stu procentach czułem ten walcowaty beat, niespodziewany hałas oszczędnych gitar, przestrzeń, głębię dęciaków i melodię, ale zupełnie nie kumałem o co chodzi z jakością obrazka (zjechany VHS?), małą dziewczynką, która śpiewa głosem dorosłej kobiety i tym wciągającym brzmieniem. I nie kumałem tego tak długo, aż wreszcie pewnego dnia kupiłem CD i szczęśliwie było po problemie. Kocham ten album do dzisiaj tak samo mocno i od czasu do czasu przechodzę fazę maniakalnego odsłuchu po pięć razy pod rząd.

Marilyn Manson  „The Beautiful People” /  „The Dope Show”

Kiedy zdążyłem poważnie zakochać się ‚The Downward Spiral” Nine Inch Nails, poszedłem któregoś dnia do zaprzyjaźnionego sklepu muzycznego, żeby poszukać jakiegoś fajnego rocka industrialnego i dostałem do ręki pierwszą płytę Marilyn Manson „Portrait of An American Family”, którą odsłuchałem, ale finalnie jej nie kupiłem. Nie pamiętam ile czasu minęło zanim przekonałem się do ich muzyki ale wiem, że kiedy MTV zaczęło puszczać „The Beutiful People”, musiałem pobiec do sklepu i kupić płytę „Antichrist Superstar”. Ta piosenka wraz z całym swoim brzmieniem, klipem, wizerunkiem, brzydotą, okaleczeniem i cała resztą, była na tyle popierdolona (tego nie da się inaczej opisać), że w swoich może jeszcze nie do końca świadomych poszukiwaniach innego brzmienia nie mogłem się oprzeć jej przekazowi. A sam album był na tamte czasy idealny - mroczny, długi, agresywny, przerażający i wciągający. Szybki i walcowaty zarazem. Gitarowy i elektroniczny. Brutalny i nowatorski. Hałaśliwy i piosenkowy. Nihilizmem, brzydotą, zniszczeniem, bluźnierstwem i brudem przebił cały black metal, który w tamtych czasach słyszałem. A przecież płyta okazała się być poważnym hitem, nie miała nic wspólnego z leśnymi królami czarno-białego makijażu i stacje telewizyjne puszczały na okrągło single, które z niej pochodziły.
Kiedy parę lat po „Antichrist Superstar” do TV wpuszczono długo oczekiwany klip do „The Dope Show”, poczułem się trochę zawiedziony. Brzmienie było krystalicznie czyste, a zespół z ubłoconych odrzutów cywilizacji przeistoczył się w coś na styku człowieka i obcego. Mimo to nie zastanawiałem się zbyt długo, kiedy płyta „Mechanical Animals” pojawiła się w sklepach i do dzisiaj zdarza mi się wracać własnie do niej pośród całego dorobku Marilyn Manson.


The Cranberries „Zombie”

Trudno teraz powiedzieć, co w 1994 roku było dla mnie bardziej zaraźliwe w tej piosence. Melodia, miażdżące brzmienie gitary, czy też zupełnie niezrozumiały tekst refrenu. Chyba naprawdę nikt nie wiedział wtedy do końca o czym śpiewa Dolores - „I jo eee ee i jo eee ee ee ee zombie, zombie, zombie…”. No dobra, ja nie wiedziałem. Bez względu na to, kawałek był absolutnym hitem, puszczano go wszędzie, gdzie tylko można było, a to totalnie muliste i przesterowane brzmienie gitary zadziwia mnie do dzisiaj w kontekście tego, że jest elementem piosenki, która zaszła tak wysoko na listach przebojów. Takie rzeczy tylko w latach 90.

Björk „Human Behaviour” / „Army of Me” / „Jóga”

Jeżeli w 1993 roku nie wiedziałem czegoś na jakiś temat, to była to elektronika, o której po prostu nie miałem zielonego pojęcia. Jeżeli nie byłem zaznajomiony z którymś krajem, to z pewnością było to Islandia. Sample, syntezatory, sekwencery, automaty perkusyjne - to wszystko przewijało się gdzieś na płytach i singlach, które znałem od dzieciństwach, ale najnormalniej w świecie ich nie rejestrowałem. Jakoś tak wydaje mi się, że w tamtym czasie podział był dość prosty i albo słuchało się czegoś z gitarami, albo szlo się w bardziej tanecznym kierunku, a tam znajdowały się wszystkie te niezidentyfikowane, elektroniczne rzeczy, od synthpopu, przez Depeche Mode, aż po eurodance i inne tego typu sprawy. Pamiętam określenia takie jak „dimuł”, „techno”, a w powietrzu wciąż wybrzmiewały echa jakiejś tajemniczej walki między poszczególnymi subkulturami muzycznymi - o ile takie rzeczywiście w tamtym czasie istniały. Nine Inch Nails miało dopiero za parę chwil pojawić się na moim horyzoncie, ale zanim to nastąpiło, włączyłem pewnego dnia telewizor, a tam jakaś dziwna dziewczyna o niespotykanych rysach twarzy i niestandardowym głosie, w niezrozumiałym klipie śpiewała piosenkę „Human Behaviour”, która wymykała się wszystkiemu, co do tej pory słyszałem. Zupełnie nie wiedziałem o co chodzi z tym beatem, nie znałem się na samplach i nie miałem pojęcia skąd wzięło się to dziwne (samplowane) brzmienie gitary, które się tam przewija.
Po pewnym czasie (po drodze widziałem „Unplugged” Björk w MTV i dowiedziałem się, że można grać na kieliszkach) Islandka pojawiła się na MTV w jeszcze dziwniejszym klipie (nie wiedziałem wtedy, że oba kręcił Gondry) i tym razem po prostu zmiotła mnie z powierzchni ziemi. Bas w „Army of Me” to było dokładnie to, czego wtedy potrzebowałem - trafił we mnie tak mocno, że po prostu poszedłem kupić kasetę „Post”, która może nie jest moim ulubionym dziełem Björk, ale właśnie ta płyta otworzyła przede mną świat trip-hopu i ogólnie elektroniki bez gitar.
Prawdziwe uderzenie przyszło jednak wraz z płytą „Homogenic”, a konkretnie z singlem „Jóga”, który nie tylko pozostaje do dzisiaj jedną z moich ulubionych piosenek, ale też wywrócił do góry nogami całe moje spojrzenie na muzykę. Naprawdę nie słyszałem wcześniej czegoś takiego. Oszczędne smyczki, dziwna elektronika, ciężki beat, niesymetryczny refren. niestandardowa linia wokalna i wszystko to totalnie trzymało się kupy. Słucham tego numeru często do dzisiaj i uważam, że nie zestarzał się ani o jedną sekundę.


Soundgarden „Black Hole Sun”

Mała dziewczynka siedzi na huśtawce, a z ust wypływa jej piana, która wcześniej była lodami - ten obrazek jest dla mnie traumą lat 90. No ok, ale pewnie o wywołanie takiego wrażenia chodziło w tym apokaliptycznym i rewelacyjnym klipie, który pomimo owej cieczy wydobywającej się z ust widziałem kilkadziesiąt razy, zaraz po przyjściu ze szkoły do domu.
Dzisiaj sam numer trafia we mnie dużo mocniej niż wtedy i znajduje się pewnie w pierwszej piątce najlepszych gitarowych piosenek, jakie słyszałem w swoim życiu. Spokojny beat - bezlitosny walec, powolnie kroczący do celu. Milion gitar, które rozwijają tę niepokojącą historię, Solo, które zapowiada koniec świata i głos Cornella, który jakoś wszystko to ogarnia i doprowadza całą opowieść do samego końca. No i ten wstęp, który brzmi, jakby ktoś zagrał go gdzieś na pustkowiu. Parę lat temu uczestniczyłem w jakimś evencie promującym któryś z najnowszych stołów mikserskich firmy SSL, podczas którego materiałem dźwiękowym były surowe (albo prawie surowe) ślady, które składały się na „Black Hole Sun” i bez miksu brzmiało to równie dobrze, bo świetne piosenki są świetne już u źródła.

House Of Pain „Jump Around”

Uwielbiałem płytę „Same As It Ever Was”, ale to właśnie pochodzące z debiutu House of Pain „Jump Around”, które kręciło się od czasu do czasu gdzieś w mediach pozostaje dla mnie archetypem hip-hopowego numeru - z tym charakterystycznym „krzyczącym” samplem, skreczami, beatem, barwą głosu Everlasta i podskakującym refrenem, który do dzisiaj pozostaje chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych tematów całego gatunku. Ok, może się mylę i „Jump Aroud” nie jest ani wybitne, ani aż tak klasyczne, jak może mi się wydawać. Może to po prostu telewizja wrzuciła ten numer do mojej głowy wystarczająco wcześnie, by stał się dla mnie na swój sposób wzorcowy. Ale z drugiej strony, trudno jest przecież o tym kawałku nie pamiętać.


Red Hot Chili Peppers „Under The Bridge”


Nie można pisać o latach 90., nie wspominając o „Under The Bridge”. Dzisiaj pewnie każdy zna ten numer i na pewno każdy znał go, kiedy singiel został wpuszczony do radia i TV. Dosłownie nie dało się przejść obok jakiegokolwiek źródła dźwięku i nie usłyszeć tej niepozornej piosenki. Minęło już jakieś dwadzieścia sześć lat odkąd usłyszałem to po raz pierwszy i numer nadal - w swej prostocie potrafi mnie czymś zaskoczyć. Wejście basu, cała ta przestrzeń, która otwiera się przed słuchaczem wraz z wejściem chóru. No i ten prawie amatorski wokal Kiedisa. Ta piosenka zaśpiewana czysto i „profesjonalnie” nie miałaby w sobie pewnie nawet ułamka uroku, którym sparaliżowała świat w 1992 roku. I zupełnie nie miało dla mnie znaczenia, że ani trochę nie rozumiałem wtedy jakie słowa są zaśpiewane w refrenie - „Labą labą łonafil Lak a did dat de?”

Depeche Mode „Barrel of a Gun” / „Home” / „Useless” / It’s no Good”

O Depeche Mode nigdy nie było cicho. Nawet kiedy jeszcze jako dziecko u schyłku PRL’u zupełnie nie słyszałem ich muzyki, to już widziałem na murach napisy Depeche Mode i w ten sposób od razu wryli się w mój umysł jako ikona - coś co po prostu jest i nie ma z tym żartów. W latach 90. trzeba było być niewidomym, albo głuchym, żeby nie znać  „Personal Jesus”, „I Feel You”, czy też „Enjoy the Silence”, ale to nie single z „Violator”, czy „Songs of Faith and Devotion” sprawiły, że ostatecznie przekonałem się do Depeche Mode. Ten zespół wpadł po prostu kiedyś do szufladki, w której nie do końca chciałem grzebać. Ale pewnego dnia włączyłem telewizor i zobaczyłem Gahana z namalowanymi oczami na zamkniętych powiekach, który śpiewał „Barrel of a Gun”. Numer był brudny, niepokojący i przebojowy zarazem - idealna mieszanka jak na moje ówczesne potrzeby. Od tamtej pory poszło już dosyć gładko, a kolejne single („Home”, „Useless”, „It’s no Good” - w jakiejkolwiek kolejności się ukazywały) tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie można nie słuchać DM, bo to najzwyklejsze marnowanie dobrej muzyki.


Blur  „Song 2”

Nie słuchałem za bardzo Blur w latach 90. i zacząłem naprawdę jarać się ich muzyką kiedy z pewnym opóźnieniem poznałem płytę „13”.  W swoim czasie „Country house” nucili wszyscy i niby nie dało się przejść obojętnie obok tego kawałka, ale nikt z moich znajomych nie kupił wtedy tej płyty, czego ja również nie zrobiłem. Ale jakieś dwa lata później na listy przebojów weszło „Song 2”, które zupełnie zmiażdżyło wszystko, co myślałem na temat Blur. Byłem wtedy mocno osłuchany w różnych gitarowych rzeczach. Miałem za sobą core’a, punka (i to tego mocniejszego, spod znaku The Exploited). Siedziałem też cały czas w najmroczniejszych i najbrutalniejszych metalowych dźwiękach, ale kiedy teraz sobie o tym myślę, to Blur energią swojej petardy przeskoczyli bardzo wiele i ubrali ją na dodatek w piosenkę, której zupełnie nie można się oprzeć. Brzmienie gitar i przesterowanego basu urywa głowę, werbel uderza dokładnie tam, gdzie powinien, a sam numer kończy się dokładnie w tym miejscu, w którym można by go przekombinować. I zawsze mam ochotę posłuchać go jeszcze raz.

Massive Attack „Angel” / „Inertia Creeps” / „Teardrop”

Wiem, że to co napiszę będzie dla wielu zniewagą, ale dla mnie Massive Attack stali się Massive Attack dopiero na płycie „Mezzanine”. Oczywiście nie dało się przeoczyć tego zespołu na przykład przy okazji „Unfinished Sympathy”, ale ich wcześniejsze płyty były opowieścią, która zupełnie do mnie nie trafiała. Chodziłem sobie spokojnie dokoła singli z „Mezzanine”, aż pewnego dnia mój znajomy po prostu przyniósł mi tę płytę, wsadził do odtwarzacza i nie było odwrotu. Nie wiem w sumie co mam na ten temat napisać, bo nie potrafię odpowiedzieć co najmocniej zafascynowało mnie w tej muzyce. Mrok? Minimalizm? Perfekcyjne połączenia brzmienia elektronicznego z organicznym? Beaty? Żywa energia w samplowanym świecie? A może po prostu rewelacyjne piosenki? Dzisiaj kiedy wracam do tej płyty „Angel” wywołuje we mnie nadal te same emocje i jestem niezmiennie zdziwiony, że na tak prostym motywie basowym można zbudować aż tak zaawansowaną opowieść, która na dodatek nigdy się nie zestarzeje. Podobnie jest z numerami „Inertia Creeps” i „Teardrop”. Oba wałkowano dość często w TV, oba wciąż ruszają mnie tak samo mocno jak gdzieś na przełomie lat 90. i 00. i oba otwierały przede mną świat zupełnie nowych brzmień, które pozostają do dzisiaj aktualne.

Hedone „I Need You”

„I Need You” poznałem dzięki telewizji i pomimo tak bezkompromisowego brzmienia natknąłem się na niego po raz pierwszy w samym środku dnia, za pośrednictwem regionalnej stacji TVP 3. Było to w 1994. Wtedy odkryłem dopiero na dobre Nine Inch Nails, a na horyzoncie zaczynały pojawiać się wszystkie industrialno-rockowe klasyki - Ministry, Pitch Shifter, Godflesh… I nagle okazało się, że Polacy też tak potrafią grać i robią to zajebiście dobrze! Parę godzin po obejrzeniu klipu byłem już w posiadaniu kasety Hedone „Werk”, a chwilę później znalazłem kolejnego polskiego industrialnego industrialnego giganta Agressiva 69 i ich „Hammered by the Gods”. Parę miesięcy temu wróciłem do debiutu Hedone i odkryłem tę płytę na nowo, kiedy rozmawiałem z Maciejem Werkiem - a więc jej twórcą - na potrzeby książki „Inne Dźwięki” (która nadal kończę). Spojrzałem wtedy na tę muzykę po raz pierwszy „od kuchni” i od tej pory ten album wydaje mi się jeszcze bardziej przełomowy - zarówno technicznie, jak i muzycznie.


Smashing Pumpkins „Tonigh, Tonight” / „Ava Adore”

W połowie lat 90. Corgan jakoś tak nadmiernie skrzeczał jak na mój gust i chociaż nie dało się opędzić od piosenek Smashingów, to ja sam nie byłem ich wielkim fanem. Do czasu, kiedy pewnego dnia włączyłem TV i usłyszałem w ten sposób po raz pierwszy numer „Ava Adore”. Corgan niby nadal skrzeczał, ale całość totalnie mnie zauroczyła - przypuszczam, że chodziło o rewelacyjny puls tego kawałka i całe to nierockowe brzmienie. Dodałem „Ava Adore”do ulubionych i byłem gotowy ponownie przyjrzeć się wszystkiemu, co ten zespół stworzył wcześniej. I tak właśnie odkryłem na nowo kawałek „Tonight, Tonight”. Znałem go na pamięć, bo wcześniej napotkałem tysiąc razy na teledysk, ale dopiero nowe spojrzenie na piosenkę sprawiło, że pokochałem ją - finalnie może nawet bardziej, niż „Ava Adore”. „Tonight, Tonight” byłą w swoim czasie czymś zupełnie innym od gitarowych rzeczy, jakie można było wtedy usłyszeć. O ile można w ogóle powiedzieć, że to gitarowy kawałek - z całą tą napompowaną aranżacją, smyczkami, dęciakami, marszowym werblem i mocno filmowym klimatem. Dawno już tego nie słuchałem, ale wciąż uważam, że „Tonight, Tonight” jest jednym z najjaśniejszych punktów lat 90.

The Cure „Friday I’m in Love”

Wydany w 1992 „Wish” na zawsze pozostanie moim ulubionym albumem The Cure. Był też pierwszym w dorobku tego zespołu, jaki słyszałem w swoim życiu. Może nie trafiłbym na niego w tamtym czasie, gdyby nie „Friday I’m in Love”, którego bez zatyczek w uszach nie dało się wtedy nie usłyszeć przynajmniej pięć razy dziennie. Gdybym dobrze poszukał, pewnie znalazłbym gdzieś jeszcze piracką kasetę „Wish”, którą wypełniają genialne, wyjątkowo głębokie, mocno gitarowe i (w większości) dość długie numery, a wśród nich znajduje się ta dziwna, radosna piosenka, która była puszczana wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Po latach nie mogę już powiedzieć, że „Friday I’m in Love” nie pasuje do „Wish”, bo po tylu odsłuchaniach jest dla mnie jednoznacznie wdrukowany w całość. Pewne jest natomiast, że to nie „Lullaby” (czy któryś z wcześniejszych hitów) nakierowało mnie na ich twórczość, bo odpowiedzialne za to jest właśnie „Friday I’m in Love”.

Obraz

STRONA B
Prodigy „Poison” / „Firestarter” / „Breathe”

Na etapie „Experience” zupełnie nie zauważałem Prodigy. Miałem wtedy jakieś 11 lat i w TV od czasu do czasu pojawiały się takie śmieszne kolorowe klipy - ludzie w nich tańczyli, a muzyka brzmiała trochę jak w grach komputerowych. Tak więc ten zespół (wtedy może nawet bardziej projekt niż zespół) znajdował się zupełnie poza obszarem moich zainteresowań i mój świat nie zmieniłby się ani trochę gdyby Prodigy nagle się skończyło. Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.  Zaczął mnie prześladować wyjątkowo niepokojący singiel „Poison” - jeszcze bardziej niepokojący w zestawieniu z klipem, który go ilustrował. mnie wyjątkowo niepokojący teledysk do singla „Poison”. Nie przypadło mi to wtedy za bardzo do gustu i nie sądzę, żebym w pełni rozumiał, co działo się tam muzycznie i wizualnie. Ale tego numeru nie dało się nie pamiętać, nie śpiewać, nie przypominać sobie przypadkiem. Nie wiem w sumie czy ktoś wcześniej wypłynął na szerokie wody z tak obezwładniającym i bezkompromisowym beatem. To nie był już hip-hop - to było coś zupełnie nowego, nie dało się tego odwidzieć ani odsłyszeć. Kiedy parę lat później na listy weszło „Breathe” i „Firestarter”, a wraz z nimi pojawił się cały album „The Fat of the Land”, okazało się nagle, że z tak okaleczoną, agresywną, brudną, postpunkowo-elektroniczną wizją muzyki można stać się jednym z najpopularniejszych bandów na świecie. Prodigy nie bawili się w rocka, disco, eurodance, czy pop. Nie dało się ich wrzucić do żadnej szuflady. Byli jak ukrywana w piwnicy siostra „Barbie Girl”, która nagle wyszła na powierzchnię w potarganych ciuchach i zagarnęła całą popularność. No bo kto wtedy nie znał „Firestarter”?

Cypress Hill „Insane In The Brain”

O ile nie wiem czy MTV podsunęło Cypress Hill, czy też najpierw usłyszałem ich w duecie z Sonic Youth na przełomowym soundtracku do filmu „Judgement Night”, o tyle jestem przekonany, że hip-hop z takim wokalem mógł odnieść sukces (tak, to był sukces przez duże S) tylko w pierwszej połowie lat 90. „Black Sunday”, z którego pochodziło wałkowane w telewizji „Insane In The Brain” do dzisiaj pozostaje płytą wyjątkową, wypełnioną mrocznym, lekko „przydymionym, głębokim i psychodelicznym brzmieniem. Znam ją naprawdę dobrze, bo w swoim czasie odtwarzałem kasetę na okrągło, ale nie zmienia to faktu, że zawsze kiedy odpalam ją na nowo, jestem zaskoczony, że ktoś mógł rapować takim głosem i świat naprawdę pokochał tę muzykę.


Agressiva 69 „Pure”

W 1994 roku wyciągnąłem z półki w sklepie kasetę „Hammered By The Gods” i było to - obok debiutu Hedone - prawdziwe objawienie w tamtym czasie. Nie polski rock, nie jakieś tam próby naśladowania sceny grunge, hardcore, czy thrash, tylko najprawdziwszy, hałaśliwy, jazgotliwy industrial. Pamiętam jakąś wycieczkę szkolną, w trakcie której tłukłem „Money Is a Sin” na walkmanie w kółko, albo na tyle „w kółko”, na ile dało się precyzyjnie przewinąć kasetę do konkretnego momentu.
W 1996 roku, kiedy pierwszy raz zobaczyłem „Pure” w telewizji, brzmienie tego utworu nie było mi już nadmiernie obce. Słyszałem wcześniej takie beaty, syntezatory i gitary w różnych konfiguracjach. Mimo to „Pure” zrobiło na mnie duże wrażenie.„Hammered By The Gods” było taką pozytywnie obskurną elektroniczno-gitarową, hałaśliwą produkcją, a tutaj Agressiva 69 wspięła się na wyżyny naprawdę światowego i bardzo przejrzystego brzmienia. „Pure” podoba mi się tak samo do dnia dzisiejszego, pewnie dlatego, że to po prostu bardzo dobra, prosta, fajnie zagrana piosenka - ubrana w odpowiednie brzmienia, które po latach nie straciły mocy, chociaż minęły już ponad dwie dekady.

PJ Harvey „Down By The Water”

Zacznę może od tego, że ten klip wydawał mi się jakiś wyjątkowo dziwny, a usta PJ uszminkowane na czerwono, w zestawieniu z jej czerwoną sukienką były pewnie największymi ustami, jakie wtedy widziałem. Nie miałem pojęcia kim jest PJ, nie wiedziałem, że nagrała już wcześniej jakieś płyty. W moich oczach wyglądała jak jakaś kosmiczna debiutantka, która wyskoczyła nagle z zupełnie nieszablonowym singlem, który ludzie pokochali, a telewizje muzyczne prezentowały mi ten obrazek wystarczająco często, żebym nigdy już nie zapomniał o „Down By The Water”. Dzisiaj, kiedy słucham tego kawałka, orientuję się, że nie posiada on w zasadzie ani refrenu, ani żadnego punktu zwrotnego - zaczyna się i kończy w zasadzie w tym samym miejscu. I chyba najbardziej obezwładnia w nim  to wwiercające się w mózg brzmienie basu i ten dziwny taniec nadmiernie uszminkowanej PJ w czerwonej sukience w teledysku. Arcydzieło.


Babylon Zoo „Spaceman”

Nigdy nie odważyłem się kupić całej płyty Babylon Zoo „The Boy With The X-Rayed Eyes”, kiedy ten zespół był przez krótką chwilę popularny. Słuchałem jej dopiero po latach i stwierdziłem, że był to klasyczny album jednego singla. Ale za to jakiego! Babylon Zoo wybuchło nagle pewnego dnia w radiu oraz na ekranach telewizorów, a przed „Spaceman” nie dało się uciec i chyba też nikt specjalnie nie próbował tego wtedy robić. Numer można było usłyszeć naprawdę wszędzie, a tego zaraźliwego refrenu nie dało się nie zanucić. Dzisiaj piosenka podoba mi się tak samo jak 22 lata temu, tyle że obecnie dużo bardziej doceniam ten lekko żartobliwy rave’owy wstęp i zakończenie.

Satyricon „Mother North”

Umówmy się - „Mother North” to jeden z najgorszych klipów w historii. Tak zły, że nie dało się tego ukryć nawet w połowie lat 90. Ale jednak w czasie kiedy go nakręcono, black metal wkraczał właśnie z impetem do mojej świadomości, a decyzję o zakupie kasety Satyricon „Nemesis DIvina” podjąłem właśnie dlatego, że gdzieś w telewizji zdarzało mi się widzieć ten wątpliwej jakości obrazek. Przypuszczam, że puszczało go polskie Atomic TV w jakimś bloku dedykowanym dla cięższej muzyki. W tamtym czasie na tak obskurnym gruncie jakim był black metal nie było zbyt wielu klipów. Dzisiaj nie słucham już takich dźwięków, ale nie ulega wątpliwości, że „Mother North” może pochwalić się jednym z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych riffów ekstremalnego grania lat 90. Tak, naprawdę poznałem ten numer dzięki telewizji.

Aphex Twin „Come to Daddy”

Jeżeli ktoś kiedyś udowodnił, że piosenkę można przeżuć, połknąć, wyrzygać, wrzucić do maszynki do mięsa, przemielić, przepuścić przez przester, doszczętnie połamać i ona nadal pozostanie świetnym numerem, to był to właśnie Aphex Twin.
Utwór „Come To Daddy” jest bez dwóch zdań absolutną rzeźnią, ale poznałem go dzięki którejś z telewizji muzycznych i jest szansa, że jest to najbardziej niepokojąca wizja, jaką owe telewizje kiedykolwiek puszczały. „Come to Daddy” do teraz pozostaje w mojej opinii najlepszym numerem Aphex Twina, chociaż jest skrajnie dziki, bezkompromisowy oraz wyjątkowo hałaśliwy. Ta brutalnie okaleczona piosenka przebija tysiąc razy to, co w latach 90. proponowali na przykład The Prodigy. Brzmienie miażdży poziomem przesterowania, a beat po prostu zabija poziomem komplikacji. Mimo wszystko zawsze wiadomo gdzie jest raz i aż chciałoby się ten numer zanucić. A klip? Jeżeli potrzebujecie silnych wrażeń przed snem, po prostu puśćcie sobie ten naprawdę niepokojący i niejednoznaczny obrazek Chrisa Cunninghama.


Sepultura „Arise”

Możliwe, że przed „Arise” nie słyszałem żeby ktoś tak szybko grał. A na pewno nie słyszałem tego w telewizji. No bo wyobraźcie sobie to wrażenie - jest mniej więcej 1992 rok, włączam telewizor, a tam w środku dnia w jakimś programie beztrosko leci sobie  „Arise”. Trzy minuty totalnego szoku. Na krzyżu wisi facet w masce gazowej a dokoła długowłosi kolesie wygrywają teleturniej pod tytułem „kto zagra szybciej”. Pewnie dzisiaj „Arise” brzmi archaicznie i na nikim nie robi już wrażenia, ale wtedy ta zabójcza mieszanka thrashu i death metalu wypchnęła mnie do sklepu po kasetę , bo po prostu nie mogłem nie posiadać jej w swojej kolekcji.

Atari Teenage Riot „Revolution Action” / „Too Dead for Me”

Byłem wielkim fanem płyty „60 Seconds Wipe Out”, ale kiedy dzisiaj patrzę na klipy, które ją promowały i na jej brzmieniową zawartość, aż trudno jest mi uwierzyć, że kawałki takie jak „Revolution Action” oraz „Too Dead for Me” poznałem właśnie dzięki telewizji. I nie były to jakieś pojedyncze epizody, bo stacja VIVA 2 wałkowała je naprawdę często w samym środku dnia, chociaż dla MTV było to chyba jednak za ostre i zbyt bezkompromisowe. Jeżeli ktoś w latach 90. dał radę wspiąć się na wyżyny punko-hardcore’owej energii i wycisnąć z tego brzmienia coś nowego (poprzez wymieszanie z hałaśliwą elektroniką), to było to właśnie Atari Teenage Riot. Ich muzyka początkowo wydawała mi się jakaś nadmiernie zaangażowana - zwłaszcza w zestawieniu z teledyskami - ale kiedy wkładałem CD „60 Seconds Wipe Out” do odtwarzacza, naprawdę nie potrafiłem się powstrzymać i musiałem tego wszystkiego posłuchać przynajmniej dwa razy.

Obraz

Immortal „Blashyrkh (Mighty Ravendark)”


Immortal to była naprawdę przełomowa kapela na gruncie skandynawskiego black metalu. Zmieniali świat na lepsze i potrafili kontrowersyjnie zagrać kolorami. W rzeczywistości totalnego mroku, kiedy metalowy panton dysponował jedyne czernią, jakimiś brudnymi, ciemnymi fioletami i ogólnie kolorami nocy, chłopaki zdecydowali się wydać płytę z białą okładką, która na dodatek była promowana rewolucyjnym na tamte czasy gadżetem - białą koszulką. Nie widziałem nigdy żadnego metala ubranego w ten wyjątkowo awangardowy strój, ale posiadało się tę nieczarną kasetę „Battles In the North” w swojej kolekcji i nawet słuchało się tego od czasu do czasu. Immortal dysponował również prawdziwą blackmetalową superprodukcją telewizyjną, którą był teledysk nakręcony do utworu „Blashyrkh (Mighty Ravendark)”. Cała płyta „Battles In The North” była zupełnie niezrozumiała i tak szybka, że trudno było się odnaleźć w tym gitarowo-perkusyjnym bełkocie, ale singiel to było prawdziwe arcydzieło blackowego piosenkopisarstwa - piszę to zupełnie serio. Kupiłem „Battles…” tylko i wyłącznie dlatego, że gdzieś kiedyś któraś telewizja pokazała klip do „Blashyrkh…” i naprawdę polubiłem ten numer. Pewnie zobaczyłem go kiedyś w nocy w MTV w Headbanger’s Ball, czyli programie dedykowanym dla mroczniaków i fanów mocniejszego grania. Faktem jest, że śmialiśmy się strasznie z tej pary pomalowanych gości pląsających po fiordach z gitarami elektrycznymi bez kabli. Ale nie będę się pastwić nad Immortalem, bo ich klip rzeczywiście wspiął się na wyżyny blackowych obrazków lat 90., a sama piosenka była naprawdę ok i na swój mroczny sposób wpadała w ucho.

Faith No More „Midlife Crisis”

Zobaczyłem teledysk do „Midlife Crisis” w telewizji i zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie słyszałem chyba nigdy wcześniej, żeby ktoś tak zaśpiewał. Nie umiałem tego określić, po prostu bardzo mi się to podobało i pobiegłem następnego dnia zaraz po szkole do któregoś ze sklepów, żeby kupić pirata Faith No More na kasecie. Tak się akurat nieszczęśliwie złożyło, że nie było „Angel Dust”, a ja napalony na ten zespół zabrałem do domu ich wcześniejszy album „The Real Thing”, który okazał się jednym z największych rozczarowań jakie pamiętam. Nie rozumiałem jak to możliwe, że ten sam gość, który zaśpiewał „Midlife Crisis” brzmi w zasadzie jak Michael Jackson, rapuje i ogólnie przeszkadza mi w odbiorze muzyki. Na szczęście nie poddałem się wtedy i jakiś czas później znalazłem w innym sklepie „Angel Dust” i to był jeden z najbardziej przełomowych momentów wśród moich doświadczeń z gitarową muzyką w latach 90.

Kaliber 44 „Plus i minus” / „Film”

Hip-hop w pierwszej połowie lat 90. trafiał do mojej świadomości trochę tylnymi drzwiami. Kochałem gitary i na początku nie dotykałem chyba niczego, co było pozbawione strun. Pierwszy raz natknąłem się na rapowanie, które mnie zainteresowało, kiedy kupiłem przedziwną kasetę Anthrax „Attack of the Killer B’s”, na której znalazła się gitarowa wersja „Bring the Noise” Public Enemy, z gościnnym udziałem tego rapowego klasyka. Gdzieś po drodze był rapowo-gitarowy soundtrack do filmu „Judgement Night”, a ja coraz częściej zaczynałem przekonywać się, że bez gitar też jest zajebiście razem z Beastie Boys, Cypress Hill, House Of Pain, Ice T, Ice Cube, Lordz Of Brooklyn, Wu-tang Clan, Naughty By Nature, Public Enemy, KRS One i wieloma innymi, którzy zaczęli pojawiać się na mojej półce z kasetami. Polski hip-hop był w tym czasie w telewizji zjawiskiem marginalnym (a przynajmniej ja tak go pamiętam) i rozkręcił się na dobre dopiero jakiś czas później,  kiedy ja wszedłem ponownie mocniej w gitary. Ale Kalibra nie mogłem wtedy pominąć i nie zauważyć - nawet gdybym cały dzień zamykał oczy i zatykał uszy. „Plus i minus” oraz późniejszy „Film” to były takie numery, które cały czas napotykałem gdzieś w telewizji. A kiedy ich nie było, śpiewali je moi kumple w szkole  - zarówno ci podjarani hip-hopem, jak i tacy, którzy nie mieli z tą muzyką nic wspólnego. Od tamtej porty minęło już ponad dwadzieścia lat i o ile „Księgę Tajemniczą. Prolog” doceniam, to - możecie mnie za to pokroić - uważam, że „W 63 minuty dokoła świata” znajduje się wciąż na czele najlepszych rzeczy, jakie powstały w polskim hip-hopie. Energia, puls i poziom abstrakcji miażdżą.

Pulp „Common People” / „Disco 2000”

Nie kupiłem nigdy płyty „Different Class”, ale nie dało się nie kochać klipów do „Common People” oraz „Disco 2000” i nie zachwycać tymi uzależniającymi refrenami śpiewanymi przez Jarvisa Cockera. Umówmy się - tak naprawdę nie dało się tych numerów pominąć, bo w swoim czasie były obecne zawsze, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Teraz, kiedy słucham tych piosenek i oglądam oba teledyski, myślę sobie, że są one kwintesencją lat 90. Dużo pozornie nieprzystających do siebie dźwięków, klimatów, kolorów, przedmiotów, motywów, ale wszystko to razem doskonale się komponuje i ludzie świetnie się bawią. Po latach, kiedy oglądam klip do „Disco 2000” widzę, że na samym końcu jest najazd na twarz Jarvisa, który śpiewa z czarno-białego telewizora, a bohaterowie teledysku mówią „Fucking Hell… Not him again!”. Trochę tak to wyglądało w czasie, kiedy płyta „Different Class” była najmocniej promowana. Pulp było wszędzie, a ja nie mogłem się powstrzymać i oglądałem ich klipy po raz setny.


Pink Floyd „High Hopes”

Spotkałem parę lat temu człowieka, który wziął do ręki album Pink Floyd i stwierdził, że nigdy nie słyszał całej płyty tego zespołu. Wydało mi się to prawie niemożliwe, ale prawda jest taka, że w połowie lat 90. można było już o nich trochę zapomnieć. Większość ich klasycznych albumów trafiła w moje ręce w trakcie pierwszych lat  zainteresowania muzyką. Z paroma z nich się zaprzyjaźniłem, z większością zdecydowanie nie i nie uważałem się nigdy za psychofana Pink Floyd. I nagle w połowie lat 90. pojawiło się „The Division Bell” promowane między innymi przez „High Hopes”. Ten numer nie był dla mnie takim zwykłym kawałkiem Pink Floyd i szczerze mówiąc do dzisiaj mam przysłowiowe „ciary” kiedy go słucham. Nie pamiętam wprawdzie zupełnie abstrakcyjnego klipu, który ilustrował „High Hopes”, ale piosenka pozostaje dla mnie do dzisiaj jednym z ulubionych singli z lat 90. Tak na marginesie trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie płyty, która z technicznego punktu widzenia stała się ostatnim prawdziwym studyjnym albumem Pink Floyd.

Róże Europy „Jedwab”

Płyta „Poganie! Kochaj i obrażaj” była dwadzieścia pięć lat temu rewelacyjna, a  „Jedwab”, który promował album to był prawdziwy hit. Nie dało się włączyć radia, nie trafiając w którymś momencie właśnie na tę piosenkę. Tak się składało, że w wypadku płyty „Poganie! Kochaj i Obrażaj” singiel „Jedwab” był łagodnym, radiowym wprowadzeniem do zawartości pierwszej strony kasety, którą mieliłem wtedy na okrągło i zaopatrzyłem się nawet w koszulkę Róży Europy z okładką albumu. Ok, dzisiaj większość kawałków - zwłaszcza tych, które wypełniają drugą część płyty - straciła już swoją siłę, ale w swoim czasie było to naprawdę wyjątkowe wydawnictwo.

Madonna „Frozen”

Z Madonną zawsze było tak, że niby nikt jej nie słuchał, niby nie miało się jej płyt w kolekcji, ale ostatecznie prawie każdy potrafił zanucić jakieś fragmenty jej piosenek, bo każdy je przecież pamiętał. Numery z płyt „Erotica” oraz „Bedtime Stories” zostały w latach 90. wdrukowane w moją pamięć, ale dopiero wraz z „Ray Of Light” Madonna zaczęła wypuszczać single, które przestały jednoznacznie kojarzyć się z popem i zaczęły mnie intrygować. W 1998 roku biegałem sobie akurat z gitarą i jeszcze przez chwilę byłem totalnie zakopany w ciężkich brzmieniach (z paroma odchyłami od czarnej trajektorii), tak więc single takie jak na przykład tytułowe „Ray Of Light” przyprawiały mnie o mdłości. Ale „Frozen” to zupełnie inna historia i w tym numerze było coś naprawdę fascynującego. Mroczny klip, głęboki, ciemny klimat piosenki, tajemnica, wolne tempo i ten lekko złamany beat. Tak - tego numeru nigdy nie przełączałem kiedy pojawiał się na ekranie mojego telewizora. 

The Cardigans „My Favourite Game”

Najpierw widywałem w telewizji „Lovefool”, które nie przypadło mi za bardzo do gustu i nie brałem na poważnie The Cardigans. Ale kiedy pewnego dnia zobaczyłem po raz pierwszy nieocenzurowaną wersję „My Favourite Game”, po prostu nie mogłem przestać oglądać tego wyjątkowego teledysku. No bo przecież nie dało się wtedy nie kochać klipu, w którym dziewczyna śpiewająca wcześniej „Love me, love me”, siedzi za kierownicą pędzącego kabrioletu z wielkim kamieniem na gazie i tratuje wszystko, co znajduje się na swojej drodze, by na samym końcu roztrzaskać się o nadjeżdżającą furgonetkę, wyjść z tego wypadku cało i zginąć od nadlatującego głazu (tego samego, który dociskał wcześniej pedał w jej samochodzie). Płyta „Gran Turismo” prędzej czy później spodobała mi się w całości i posiadam ją do dzisiaj. Pamiętam natomiast, że „My Favourite Game” straciło bardzo wiele, kiedy dość szybko zaczęto cenzurować klip i podmieniono go na zupełnie bezsensowny obrazek pozbawiony wszystkich tych spektakularnych wypadków.


Guano Apes „Lords Of The Boards”, „Don’t You Turn Your Back On Me”

Guano Apes to było prawdziwe wydarzenie. Niby takie zwykłe, skoczne gitarowe granie, którego było wtedy w sumie sporo. Niby zwykłe piosenki i bardzo przewidywalne, umiarkowanie ostre brzmienie ale kobiecy wokal zmieniał w tej układance naprawdę wiele. O ile na singiel „Open Your Eyes” zwróciłem uwagę, a „Rain” przeleciał mi gdzieś koło nosa, to po „Lords Of The Boards” oraz filmowym „Don’t You Turn Your Back On Me” stałem się stuprocentowym fanem płyt „Proud Like A God” oraz „Don’t Give Me Names”.

T Love „King”

Z polskim rockiem początku lat 90. było trochę tak, że najczęściej szło się do sklepu kupić to, co akurat leżało na półce, a jeżeli nie byłem to ja, to z pewnością zrobił to ktoś ze znajomych. Wybór nie był wtedy jeszcze jakiś bardzo duży i może stąd brał się popyt na każdą jedną rzecz, która ukazała się po 1990 roku. W moich wspomnieniach z tamtego czasu radia grały polskie piosenki, w telewizji również można było usłyszeć trochę rodzimej muzyki, a „King” był taką typową piosenką, która napastowała mnie w mediach tak długo, aż wreszcie poszedłem do sklepu i kupiłem kasetę. Nie było chyba tak, że ktoś na siłę wcisnął ten numer do mojej głowy, bo piosenka po prostu szalenie mi się podobała i możliwe, że dzisiaj podoba mi się jeszcze bardziej. Pamiętam jednak, że po takim hicie jak „King”, poczułem się trochę zawiedziony zawartością całej płyty i do dzisiaj pamiętam z niej zaledwie dwie rzeczy - tytułowy singiel i kanibalistyczny tekst „frykasem są weissewursty białe kiełbasy, robione z mięsa bliskich przyjaciół” z piosenki „Kiełbasy Harmanna”, którą - jak znam życia - można było usłyszeć gdzieś w radiu w tamtym czasie.

Rammstein „Du Riechst So Gut” / „Engel” / „Stripped”

Pisząc o latach 90. nie można zapomnieć o tym dziwnym tworze, jakim jest zespół Rammstein. Nie wiem na ile Rammstein był w rzeczywistości popularny, a na ile znałem ich dobrze tylko dzięki niemieckiej telewizji muzycznej VIVA 2, którą oglądałem często (promowali alternatywę). Wcześniej kojarzyłem z list przebojów lat 90. zaledwie jedną piosenkę śpiewaną po niemiecku i było to okropne „Ein, Zwei, Polizei”. Z Rammstein miałem przez jakiś czas problem z uwagi na język,  „plastikowe” klawisze, nawiązania do techno, którego w latach 90. nie trawiłem, ale jednocześnie grupa fascynowała mnie każdego dnia coraz bardziej. Przed „Engel” nie dało się uciec, bo ten kawałek słyszałem naprawdę często, „Du Riechst So Gut” podobało mi się, ale wciąż nie potrafiłem im zaufać i pewnego dnia nagle pojawił się cover Depeche Mode „Stripped” i w tym momencie wiedziałem już, że mój epizod z Niemcami zaczyna się na dobre.

Biohazard „Punishment”

Takie numery robiły na mnie w pierwszej połowie lat 90. naprawdę duże wrażenie. Bez względu na to, jak internet próbuje dzisiaj nazwać tego typu granie, wtedy był to po prostu hardcore. Ja zupełnie nie wiedziałem wówczas  skąd naprawdę wzięło się całe to core’owe brzmienie i była to dla mnie absolutna nowość. Ten puls wyrywał z butów. Punk wiał wtedy totalną amatorszczyzną (jak na przykład każda polska kaseta, którą kupowałem), albo przekształcał się w popowy odłam (Green Day, Offspring). Chłopaki w thrash metalu powiedzieli już co mieli powiedzieć i może nadmiernie kochali okołofalsetowe zaśpiewy. Grunge nie miał dla mnie wystarczającego pierdolnięcia, a bardziej metalowe rzeczy wiały najczęściej - jak na mój ówczesny gust - nadmiernie mrokiem oraz diabłem. I nagle w tej gitarowej rzeczywostości wyłonił się - prosto z ekranu telewizora - klip do „Punishment” i był to utwór, który zaspokajał moje wszystkie ówczesne potrzeby - był ostry, wolny i szybki zarazem, zaskakiwał zmianami rytmicznymi, miażdżył energetycznie, a przy okazji był na tyle przejrzysty, żeby stać się dla mnie prawdziwym przebojem. Biohazard mniej więcej w podobnym czasie uraczył mnie jeszcze jednym hitem, którym było „Judgement Night”, nagrane  wraz z hip-hopowcami z Onyx, ale to zupełnie osobna historia.


Brygada Kryzys „Wojna!”

Nie wiem które radio podpowiedziało mi ten kawałek ale pamiętam, że słyszałem go wiele razy w samym środku dnia. Nie była to jakaś jednoznacznie alternatywna rozgłośnia, bo w tamtym czasie takie raczej jeszcze nie istniały. Obecnie w tym numerze najbardziej  rusza mnie ten apokaliptyczny zgiełk gitar, który pojawia się gdzieś w połowie, ale kiedyś tego tak nie czytałem i była to dla mnie po prostu świetna, radiowa piosenka, która wydawał mi się bardzo przebojowa. Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy kupiłem całe „Cosmopolis” na kasecie i przyniosłem do domu, bo z całego albumu najbardziej podobała mi się okładka i właśnie „Wojna!”.

Morbid Angel „God Of Emptiness”

Do 1993 roku, kiedy wyszło „Covenant” nie byłem jeszcze fanem  najbrutalniejszych odmian ciężkiego grania. Znałem już dobrze thrash oraz heavy i zahaczyłem o kilka death metalowych klasyków. Pamiętam jak mój kolega z klasy kupił Cannibal Corpse „Butchered At Birth”, przyszedł z tą kasetą do mnie do domu i nie do końca wiedzieliśmy jak się do takiej muzyki zabrać. Z drugiej strony takie walce jak Neurosis znajdowały się jeszcze raczej poza moim horyzontem poznawczym, a  doom metal zagościł tylko śladowo na mojej półce z kasetami.  I nagle gdzieś w telewizji (pewnie w Headbanger’s Ball na MTV) zobaczyłem teledysk do „God Of Emptiness” i to był naprawdę zaskakujący numer. No bo jak to? Niby death metal, ale goście weszli w ultra wolne tempo, nie do końca było wiadomo gdzie jest „raz” i na dodatek wokalista zasuwał w refrenie prawie po ludzku. Nie szczekał, nie piszczał, nie charczał, nie ryczał, nie growlował (jak w zwrotkach), a na końcu poszedł  o krok dalej i zaśpiewa pełnym, męskim głosem. Niby death metal, ale było słychać tekst i można to było zanucić! „God Of Emptiness” zabrzmiało w swoim czasie zajebiście dobrze i tego numeru po prostu nie dało się pominąć.

Green Jelly „Three Little Pigs”

Z tą piosenką wiąże się pewna osobista tragedia, która z pewnością w latach 90. przeżywał od czasu do czasu każdy telewizyjny poszukiwacz fajnych kawałków. Telewizje muzyczne podpisywały wprawdzie autora oraz tytuł utworu na początku i końcu każdego klipu, ale bywało i tak, że akurat przegapiłem ów podpis, lub też zgubiłem karteczkę, na której zapisałem sobie nazwę zespołu. O ile był to klasycznie promowany numer, to bez problemu mogłem go zlokalizować, bo za parę chwil pokazała mi go inna stacja. Ale „Three Little Pigs” nie było hitem. Widziałem ten klip zaledwie raz gdzieś kiedyś w „Headbanger’s Ball”, „Beavis & Butthead”, czy innym „dedykowanym” programie, bardzo mi się spodobał, ale nie miałem pojęcia co to za piosenka. Przez długi czas ją pamiętałem (no bo jak można coś takiego zapomnieć?) aż wreszcie pewnego dnia teledysk pojawił się ponownie przed moimi oczami. Niestety nikt chyba tego wówczas nie wydał na kasecie w Polsce, bo nie posiadałem Green Jelly w swojej kolekcji.


Kobong „Rege”


Nie byłem w sumie jakimś wielkim fanem Kobonga. Któryś z kumpli miał kasetę, więc ona przez jakiś czas mieszkała również i w moim domu, gdzie miałem okazję dobrze ją poznać. Z dzisiejszego punktu widzenia nie jest dla mnie najbardziej interesujące to, że Kobong wyprzedził czas, i grał dźwięki, które miały stać się popularne dopiero za parę lat, bo o tym napisali już chyba wszyscy, którzy mogli się wypowiedzieć. Dużo ciekawszy jest fakt, że zanim do mojego domu trafiła kaseta „Kobong”, miałem okazję widzieć ich często gdzieś w polskiej telewizji, a musicie przyznać, że „Rege” nie jest takim zwykłym telewizyjnym kawałkiem.

Tool „Sober”

Lata 90. były dziwne, a muzyka i klipy Toola były wyjątkowo dziwne nawet jak na ową dekadę. Kiedy przypomnę sobie jakie nienormalne rzeczy oglądałem pożyczając kasety VHS z wypożyczalni na kartę rodziców stwierdzam, że powinienem być odporny na wszystko. Horror miał się wtedy świetnie, a półki pękał… w szwach od kolejnych odsłon tego gatunku - rzeczy straszne, brutalne, mroczne, sadystyczne, lekko, normalnie i super-hiper-mega-ultra-krwawe, idiotyczne, obrzydliwe, klaustrofobiczne, psychopatyczne, realistyczne, odrealnione, surrealistyczne - wszystkie wersje horroru były wtedy dostępne na wyciągnięcie ręki i naprawdę było w czym wybierać.. A mimo to, obrazki, które towarzyszyły numerom Toola niepokoiły i wprowadzały w świat, w który nie zawsze miało się ochotę wchodzić. Nie wiem teraz czy najpierw widziałem „Sober”, czy też najpierw ich muzyka znalazła się u mnie w domu. Pamiętam jak pytałem na targu o tę kasetę „Undertow” i chyba nic nie miało wtedy tak tajemniczej okładki. Sprzedawca powiedział mi tylko, że ma to coś wspólnego z Henrym Rollinsem, ale nie zdecydowałem się wtedy. Po jakimś czasie pojechałem z rodzicami na zakupy do Makro Cash & Carry i dopiero tam ściągnąłem z półki kasetę Danziga oraz właśnie debiut Toola, który wreszcie postanowiłem kupić. Po iluś przesłuchaniach nadal wydawali mi się tak dziwni, jak ich teledysk i musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim naprawdę stałem się fanem ich muzyki. Wątek płyty „Undertow” jest dla mnie zaburzony chronologicznie i pokazuje mi, że wiele płyt w latach 90. docierało do Polski z dużym opóźnieniem. Znałem już Rollins Band z płyty „Weight” kiedy kupowałem debiut Toola, a album, który nabyłem wraz z nim to „Danzig 4”. Obie płyty ukazały się w 1994 roku, tak więc wydane na świecie w 1993 roku „Undertow” musiało się pojawić się w Polsce z prawie rocznym opóźnieniem. Chyba, że parę miesięcy wcześniej ktoś wypuścił to na piracie, a ja najnormalniej w świecie przegapiłem ten moment.

Rollins Band „Liar”

Tego kawałka nie poznałem dzięki MTV. Teledysk widziałem w jakiejś polskiej telewizji i byłem naprawdę pod wielkim wrażeniem. Byłem dużo za młody, żeby w tamtym czasie znać Black Flag, a Henry Rollins był dla mnie takim człowiekiem znikąd. Nagle pewnego dnia na ekranie telewizora pojawił się taki dziwny koleś z karkiem ochroniarza (swoją droga niedługo potem zobaczyłem go w tej roli w filmie „Gorączka”) i kiedy kończyła się pierwsza, spokojna i niepozorna zwrotka, nagle spadła na mnie absolutna i wściekła lawina brudnego brzmienia. Nie jakieś techniczne pitolenie na gitarach, tylko sto procent wściekłości z bębnów, wioseł i tego szalonego wokalu. A wszystko to w zaskakująco wolnym, walcowatym tempie. Wielu pewnie siliło się wtedy na taką energię i takie emocje, ale Rollins Band po prostu to zrobili i wyszło im to najlepiej na świecie. Tak, to było wtedy dla mnie prawdziwe odkrycie, od razu poleciałem po kasetę i do teraz uważam, że ta piosenka to alternatywne arcydzieło lat 90.

Na tym skończę. Wiem, że pominąłem ze sto interesujących kawałków, które były w tamtym czasie istotne, a z pewnością pokazały się w radiu i telewizji. Zrobiłem to oczywiście z premedytacją. Nie sądzę, żeby ktoś chciał jeszcze dzisiaj czytać encyklopedię.

Miłego dnia!

Kuba Łuka
Komentarze
    Obraz
    O Autorze:

    Kuba Łuka. Producent muzyczny i kompozytor. Autor licznych artykułów o muzyce i kreatywności. W 2016 roku obronił doktorat na temat przemian w sposobie tworzenia muzyki w XX i XXI wieku. Niedługo ukaże się jego pierwsza książka: "Nowe Dźwięki. Jak być Kreatywnym i nagrać własną płytę Lepiej".
    Obraz


    Archiwa

    Marzec 2020
    Grudzień 2019
    Listopad 2019
    Październik 2019
    Lipiec 2019
    Luty 2019
    Grudzień 2018
    Listopad 2018
    Lipiec 2018
    Czerwiec 2018
    Maj 2018
    Kwiecień 2018
    Styczeń 2018
    Grudzień 2017
    Listopad 2017


    Kategorie

    Wszystkie
    1969
    2016
    2017
    2019
    2020
    Album
    Analog
    Aranżacja
    Aranżacja
    Artykulacja
    Artysta
    Cisza
    Cyfra
    Grunge
    Hałas
    Hałas
    Hip-hop
    Kaseta
    Kompozytor
    Kreatywnośc
    Kreatywność
    Lata 60
    Lata 80
    Lata 90
    Metal
    MTV
    Muzyka Alternatywna
    Muzyka Elektroniczna
    Muzyka Filmowa
    Najlepsza Muzyka
    Noise
    Nowa Muzyka
    Offtopic
    Pieniądze
    Piosenka
    Płyta
    Polska
    Polska Muzyka
    Pop
    Portugalia
    Producent Muzyczny
    Realizator
    Rozmowa
    Rozwój
    Serial
    Smog
    Solówka
    Streaming
    Studio Nagrań
    Sztuka
    Telewizja
    The Beatles
    Trip-hop
    Utwór
    W Powiększeniu
    Winyl
    Wywiad
    Zarabianie
    Zespół


    Kanał RSS

Wspierane przez Stwórz własną unikalną stronę internetową przy użyciu konfigurowalnych szablonów.
  • Hello
  • KSIĄŻKA
  • o mnie
  • SKLEP
  • Portfolio
  • kontakt