Wróciłem niedawno do domu z warszawskiego studia Black Kiss Records po bardzo owocnej - chociaż niezbyt długiej, bo tylko dwudniowej sesji nagraniowej. Z tej okazji postanowiłem napisać parę słów o tym, jak, kiedy i dlaczego nagranie staje się pasmem sukcesów, wypełnionym po brzegi udanymi śladami. A wspominam o tym, bo wiem, że tak często na etapie pracy studyjnej sprawy potrafią potoczyć się w zupełnie nieodpowiednim kierunku. Godziny nagrań pogrążają się w zupełnym chaosie, a muzycy zaczynają obarczać odpowiedzialnością za ogarnięcie całego bałaganu realizatora, który - powiedzmy sobie szczerze - jest odpowiedzialny za zupełnie inne sprawy, niż zagłębianie się w osobiste problemy muzyków. I nawet jeżeli rzucacie się na głęboką wodę z przeświadczeniem, że praca w studiu powinna być chaosem - uwierzcie mi, takie założenie jest nie tylko dziwne, ale działa na na waszą niekorzyść. Ostatecznie ekipa studyjna zawsze przechodzi do porządku dziennego nad niezbyt udanym materiałem i rozpoczyna pracę nad kolejną płytą. W tym kontekście po waszych błędach pozostanie parę anegdotek, które po czasie będzie się opowiadać z uśmiechem na twarzach. Kto wie - może nawet któraś z nich stanie się jakąś wyjątkową studyjną legenda? Jedno jest pewne - jeżeli już zdecydujecie się pogrążyć sesję nagraniową w chaosie, pozostaniecie z chaotycznym materiałem w rękach i będziecie musieli później borykać się z mniej lub bardziej zabawnym efektem własnych błędów. Z pełnym szacunkiem dla wszystkich nagrywających i nie do końca poważnie postanowiłem dzisiaj napisać tekst, który może pomóc Wam uchronić się przed popełnieniem niektórych pomyłek - o ile oczywiście naprawdę nie chcecie ich popełniać. CZYTAJ WIĘCEJ >>> 1. Bajka bez happy endu na dobry początek, czyli krótka historia sesji nagraniowej, która stacza się na krawędź przepaści. Uwaga: wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób - grających i nagrywających - jest całkowicie przypadkowe. Żaden muzyk ani realizator nie ucierpiał w trakcie pisania tego fragmentu. A jednak, nie da się ukryć, że nie wyssałem tego wszystkiego z palca i miałem przyjemność otarcia się o większość z opisanych tutaj sytuacji. Klasyka studyjnego gatunku sesji chaotycznych jest grana mniej więcej tak, jak zostanie to opisane poniżej. Usiądźcie wygodnie, wyobraźcie sobie, że jesteście w studiu nagraniowym i spróbujcie wejść w najbardziej pasującą do was rolę. Jest was czterech w zespole. Gracie razem próby od wielu miesięcy i postanowiliście wreszcie nagrać płytę. Żaden z was nie robił tego wcześniej, ale ostatecznie żyjemy przecież po to, żeby przełamywać własne „nigdy wcześniej”, więc bez większego zastanowienia pozbieraliście trochę pieniędzy i uznaliście, że jakoś to będzie. Słyszeliście, że są realizatorzy, są producenci, ktoś wspominał coś o miksie i o masteringu, czytaliście to i owo w sieci, któryś z was liznął biografię Iggy Popa, ale nie próbowaliście nadmiernie przykładać się do tematu - ostatecznie to nie wasza sprawa i z tym zupełnie się zgadzam. Po drodze klepnęliście wszystkie aranżacje w garażu, czy też piwnicy obitej wytłoczkami z jajek. Połowa zespołu nie słyszała nigdy co gra gitara, bębniarz nie słyszał nikogo, a basista nie bardzo wie nawet co sam gra, bo najczęściej siada za blisko głośnika i zupełnie nie słyszy swoich partii, bez względu na to, jak bardzo nie podkręca głośności. Wokalista napisał teksty, a reszta nie zastanawiała się ani przez chwilę o czym on śpiewa. Ale nie pora przecież skupiać się na takich szczegółach - zagraliście trochę koncertów i ogólnie macie wystarczająco wiele energii, żeby pójść o krok dalej. Nadchodzi dzień nagrania. Tak się składa, że to sobota. O umówionej godzinie w studiu znajduje się tylko realizator i wokalista. Ostatecznie nie jest to problem, bo we współczesnym świecie demotywatory gonią nas na każdym kroku i kwadrans spóźnienia został już zapisany w naszym DNA. Gitarzysta zapił dzień wcześniej, basista musiał załatwić ważne sprawy rodzinne przed wyjazdem, a perkusista niespecjalnie ma ochotę przyjeżdżać, więc ociąga się jak tylko może. Przez pierwsze czterdzieści minut spóźnienie jest ledwo zauważalne, wokalista pije kawę z realizatorem, uprawiają small talk i omawiają niezobowiązująco kilka szczegółów dotyczących nagrania. Bębniarz przyjeżdża spóźniony o godzinę, w międzyczasie pojawia się też gitarzysta, który myli studio z apteką i rozpaczliwie szuka czegoś na kaca. Basista dzwoni, że niestety spóźni się kolejne trzydzieści minut. W ciągu półtorej godziny od wejścia do studia bębny zostały już wprawdzie wyciągnięte z samochodu i teoretycznie znajdują się na swoim miejscu (w pokrowcach i case’ach na podłodze), ale są wciąż nieustawione. Dochodzi do pierwszego spięcia między wkurzonym wokalistą, na wpół przytomnym gitarzystą, który właśnie szuka kawy, a bębniarzem, który nie zwraca uwagi na upływający czas. Gdzieś w środku tego wszystkiego do studia przyjeżdża rozkojarzony basista, który informuje wszystkich, że nie zmienił strun w gitarze, bo zatrzymały go ważne sprawy rodzinne i musi to zrobić teraz, a poza tym ma takie małe pytanie, czy moglibyście dzisiaj skończyć wcześniej, bo chciał jeszcze zagrać joba o 21:00, ale jakoś zupełnie o tym wcześniej zapomniał. Dla oszczędności czasu zabrał oczywiście z sobą buty na zmianę i koszulę, tak więc w sumie jesteście do przodu z czasem - nie licząc wyciągającego się właśnie z pokrowca werbla, galopującego kaca giganta i niezmienionych strun. Mijają dwie godziny odkąd zespół pojawił się w studiu, macie za sobą dwie awantury, a realizator zaczyna się niecierpliwić, ponieważ tak naprawdę nic nie zostało jeszcze podpięte i niewiele ustaliliście. Zaczynacie się zastanawiać, czy nagrać bębny razem z basem i gitarą, czy też dzielicie wszystko na ślady - tak się złożyło, że w sali prób pominęliście ten wątek. Realizator zaczyna przezornie przygotowywać się na każdą ewentualność, w czasie kiedy wy kłócicie się który numer nagrać najpierw. Okazało się, że jeden z was wcześniej przygotował playlistę i rozesłał ją mejlem do reszty zespołu, ale bębniarz zapomniał otworzyć mejla, a basista miał na głowie sprawy rodzinne i wyleciało mu to z głowy - razem ze zmianą strun. W związku z tym okazuje się, że połowa zespołu zupełnie nie wiedziała, że macie zamiar nagrywać jeden z numerów i jest problem, bo bębniarz zapomniał wziąć z domu dwóch blach, których używał na próbach. Stoicie w obliczu pytania, czy olać temat, czy tez należy jechać po blachy, Gitarzysta oferuje się, że pojedzie po talerze, żeby bębniarz mógł w tym czasie wreszcie rozstawić swój zestaw - czasie, który jakoś nietypowo ucieka. W międzyczasie decydujecie, ze nagracie razem gitarę, bębny i bas, jo ile basista zmieni kiedyś struny. Wokalista zaczyna opierdalać resztę zespołu o brak odpowiedzialności za swoje czyny, bębniarz postanawia olać wszystkich i zaczyna tłuc w werbel, a basista pyta co z wieczorem, bo on musi znaleźć zastępstwo, jeżeli rzeczywiście nie zdążycie, ale przecież dacie radę, bo to tylko kilka numerów i na próbach wszystko zawsze wychodziło super. Tym samym ostatecznie decyduje zagrać joba i nagrać szybko swoje ślady. W międzyczasie dziewczyna dzwoni do niego, żeby zrobił zakupy w drodze powrotnej, a bębniarz odbiera telefon i dyskutuje na temat grania na zastępstwie za kogoś w kolejny weekend i pyta, czy moglibyście jutro się szybciej uwinąć, bo musiałby pojechać na próbę. Czas nadal się kurczy. Po trzech godzinach i siedmiuset wypalonych papierosach mikrofony znajdują się wstępnie nad bębnami. Gitarzysta wrócił z zagubionymi blachami. Zadanie, które wykonał przywróciło go trochę do świata żywych. Realizator słucha zestawu i prosi o zdjęcie przywiezionych blach, bo zupełnie psują całe brzmienie. Sugeruje również nastrojenie bębnów. W tym czasie basista kończy wymianę strun, gitarzysta ustawia swój piec a wokalista pije w nerwach piątą kawę i jego struny głosowe zaczynają być poważnie podrażnione, co ostatecznie nie jest problemem, bo i tak nic dzisiaj nie nagra. Po upływie czterech godzin udaje się wreszcie wydobyć pierwsze dźwięki z wszystkich instrumentów jednocześnie i jest w miarę ok, ale wciąż nie możecie dojść do ładu z decyzją który numer ma zostać zagrany jako pierwszy. Nie wiecie też, czy chcecie nagrywać do metronomu i tak naprawdę zupełnie nie macie pojęcia jaki efekt chcielibyście osiągnąć. W tej kwestii zdania są podzielone, bo każdy z was jest fanem zupełnie innej muzyki i przedstawiane referencje są radośnie rozpięte gdzieś między późnym Nilsem Petterem Molvaerem, a Slipknotem. Przerażony realizator bierze głęboki oddech, zagryza zęby i przyznaje wreszcie w myślach, że to nie będzie łatwa sesja. Zaczyna docierać do niego ta bolesna informacja, że zupełnie nie wiecie gdzie jesteście i dokąd zmierzacie. Co gorsza - wie, że w trakcie sesji będzie musiał pracować na dwa etaty jednocześnie - jako realizator i jako producent, którego nie zatrudniliście. 2. To, co sami o sobie myślicie, ma bezpośredni i olbrzymi wpływ na to, jak zabrzmi wasza płyta i jak będą przebiegać prace nad nią. Przedstawiona powyżej historia to zupełna fikcja, ale wiele osób wie, że tak naprawdę nie jest ona szczególnie odległa od tego, co przydarza się w studiu nagraniowym. Nie twierdzę, że zespoły pozostawione samym sobie z założenia wpędzają się w takie kłopoty, bo jest to nieprawda. Znam bardzo wiele osób, które są w pełni świadome kierunku i celu własnych działań i naprawdę to szanuję. Wiem też, że totalny chaos i niemoc potrafi przerodzić się czasami w piękne dźwięki. Świat zna przecież historie o cudownym przeistoczeniu kupy organizacyjnego złomu w piękną muzykę, której słuchamy do dzisiaj. W trakcie nagrania nie chodzi jednak o to, żeby przedzierać się rozpaczliwie przez plątaninę własnych ograniczeń, a także problemów personalnych, technicznych i organizacyjnych. Warto stworzyć - jeszcze przed wejściem do studia - środowisko, w którym wszystko to zostanie rozwikłane za waszymi plecami, a wy zostaniecie o umówionej porze zagonieni do zagrody w celu nagrania najlepszych partii, jakie potrafią wykrzesać z siebie wasze kończyny i głosy. Sięgnę teraz dużo głębiej - do samego początku, poza ściany studia nagraniowego - tam, gdzie zaczyna się wasza ścieżka dostępu do tego, co wydobywa się później z waszych instrumentów. Moje założenie jest takie, że wszelkie kwestie organizacyjne, techniczne, sprzętowe i aranżacyjne są tak naprawdę drugorzędne względem tego, co sami o sobie sądzicie. Jeżeli nie wiecie o co mi chodzi, przedstawię to bardziej dosadnie - myślicie o sobie źle, wasza muzyka nie będzie nigdy dobra. Przez lata odczuwałem w trakcie produkcji gdzieś za plecami lekki dyskomfort, kiedy napotykałem na rozmaite przypadki artystycznego autosabotażu, ale obecnie uważam, że po prostu nie warto wchodzić do studia z brakiem wiary we własną muzykę. Jeżeli uważacie, że gadam głupoty i nie ma to najmniejszego znaczenia, zadajcie sobie teraz szczere pytanie (szczere to takie, kiedy nie oszukujecie samych siebie - mnie możecie oszukiwać, bo i tak nie usłyszę co tam sobie myślicie) na temat tego, co sądzicie o waszej muzyce i o mechanizmie, który ją generuje, czyli o was samych. Jaka jest wasza relacja z potencjalnym słuchaczem i wreszcie - jak sami czujecie się między wszystkimi, którzy tworzą rzeczy podobne do waszych. W przestrzeni studia, w salach prób i knajpach mnożą się zdania typu: „Kto tego będzie słuchał?”, „Po co my to w ogóle robimy, przecież nikt tego nie kupi”, „Rynek muzyczny nie jest gotowy na to, co gramy”, „Teraz to się tylko robi pop, a my jesteśmy alternatywni i przecież mało kto takich rzeczy słucha” i tak dalej. Takie ścierające się głosy, które próbują potwierdzić waszą wyjątkowość (względem tego, co powstaje dokoła) i jednoczesne skazują tworzoną przez was muzykę na porażkę już na samym początku naprawdę na pewno nie ruszą was z tego miejsca, w którym znajdujecie się obecnie. A nagranie płyty ma przecież wywołać jakiś ruch, prawda? Idąc dalej tym tropem, powiedzcie mi - po co w ogóle wchodzić do studia z nastawieniem, że wasza praca jest bez sensu, bo blokuje ją jakiś czynnik zewnętrzny? Nie lepiej zaoszczędzić kasę i wydać ją na inny cel? Możecie mi wierzyć lub nie, ale w studiu takie uwagi nie motywują nadmiernie ekipy technicznej. To trochę tak, jakby zaprosić hydraulika do domu i powiedzieć mu „zrób pan totalnie z dupy tę rurę, bo ona i tak mi się do niczego nie przyda i zaraz zburzymy cała łazienkę, bo przecież nikt teraz nie myje rąk w takich łazienkach”. Podam Wam inny przykład. Prowadzicie piekarnię i klient przychodzi do was po chleb, a wy - sprzedając go - gdzieś pod nosem mówicie: „Spoko, że kupuje pan ten chleb, ale on tak serio jest zupełnie bez sensu i nie wiem po co go zrobiłem. Niby ma fajną skórkę, ale teraz przecież sprzedaje się tylko bułki”. To, co myślicie o samych sobie, ma wielki znaczenie w procesie tworzenia materiału muzycznego i w trakcie pracy w studiu. I nie odwołuję się w tym miejscu do żadnej duchowej teorii. Większość biznesowych guru na świecie powołuje się w swoich wykładach, artykułach i wspomnieniach na to, że u podstaw wszystkiego znajduje się odpowiednia intencja, bo ona programuje nas samych i wszystko dokoła na osiągnięcie pewnego celu. A jaki cel zostanie osiągnięty tam, gdzie intencją jest „po co my to robimy, przecież i tak nikt tego nie posłucha”? Chyba znacie już odpowiedź na to pytanie. Podtytuł tego tekstu brzmi „Co produkuje producent muzyczny” i w tym miejscu należy wyjaśnić jaka jest faktyczna rola producenta w zetknięciu z autosabotażem. Jest trochę tak, że istotną rolę w pogrążaniu własnych pomysłów odgrywa cały łańcuch emocji, które towarzyszą tworzeniu czegoś i - co chyba bardziej istotne - próbowaniu finalizacji własnego projektu. Przedstawię wam teraz „chomika”. „Chomik” to takie określenie na gadające coś, które siedzi w waszych głowach i napędza każdy najmniejszy lęk, wywołany brakiem pewności w to, co robicie. Dlaczego „chomik”? Odpowiedź jest bardzo prosta - chomiki lubią biec donikąd w kółeczku i tak właśnie zachowuje się umysł twórczy, który próbuje dopiąć pewnego celu, a gadające coś zalewa go całym oceanem autosabotujących myśli. Nie twierdzę, że osoba producenta jest pogromcą „chomików”, bo tych najszybciej biegających nikt nie powstrzyma i jeżeli tylko wyjątkowo mocno będziecie chcieć sabotować własne działania, nic was nie powstrzyma, dopóki sami nie walniecie o ziemię po upadku w przepaść. Ale jest szansa, że zanim się tam stoczycie, uda się wam zatrudnić kogoś, kto po prostu uchroni was przed upadkiem i pomoże dociągnąć cały projekt nagrania płyty do szczęśliwego zakończenia i tą osobą jest właśnie producent. Ów producent pewnie posłucha co ma do powiedzenia „chomik”, który zapierdala po światłowodach waszego umysłu z prędkością światła, a potem oleje wszystkie brednie, całe to użalanie się nad sobą i nad nieszczęściem waszej muzyki. Następnie postanowi przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego, zaprowadzi was przez mikrofon i sprawi, że zaśpiewacie partie życia. Ja przynajmniej tak właśnie postępuję z „chomikami”, bo umówmy się - „chomiki” nie nagrywają muzyki, „chomiki” biegają w kółko, a nagranie płyty jest procesem linearnym, w którym rzeczy mają swój początek, koniec i nie potrzebują całego autosabotującego procesu. Dobra sztuka nie rodzi się z cierpienia, ona powstaje z konsekwentnej postawy i dyscypliny w dążeniu do pewnego celu. „Chomik” może i zapierdala w kółko bardziej konsekwentnie i z większą dyscypliną, niż możemy to sobie wyobrazić, ale pamiętajcie, że jego chomiczy cel znajduje się zawsze po przeciwnej stronie tego, co chcecie osiągnąć w studiu nagraniowym. 3. Zawsze musicie wiedzieć gdzie jesteście i dokąd chcecie pójść, a wasze problemy zostaną za was rozwiązane tylko wtedy, kiedy zechcecie, by ktoś je za was rozwiązał. Możecie mi wierzyć lub nie, ale z robieniem muzyki jest dokładnie tak, jak z każdą inną działalnością. Osobiście zakładam, że tworzenie jakiegokolwiek biznesu nie różni się zbytnio od robienia płyty (czy ogólnie muzyki) i stąd też moje pytanie: „gdzie jesteście i dokąd chcecie dojść?”. No wiadomo - każdy gdzieś jest i ma jakieś cele. Ale to pytanie wiąże się raczej z tym, czy naprawdę tam jesteście i naprawdę wiecie dokąd zmierzacie? Załóżmy, ze jesteście zespołem, który ma w planach jakieś wspólne działania. Cztery osoby, które teoretycznie podzielają pewien punkt widzenia. Ów punkt widzenia po wejściu do studia okazuje się być zupełnie niespójnym zbiorem założeń, które rozmywają się w przestrzeni między czterema nieprzystającymi do siebie koncepcjami. Bęben jak Nirvana, wokal jak Led Zeppelin, gitary jak Lady Pank, klawisze jak Agnes Obel… Może brzmi to absurdalnie i nie da się tego pogodzić, ale uwierzcie mi takie hybrydy mają miejsce w pozornie spójnych zespołowych koncepcjach i są one pierwsza zapowiedzią nadchodzącego chaosu, studyjnego burdelu, czy jak to nazwiecie. Nawiązywałem już (w tym, jak i poprzednim artykule) do tego, że tego typu kwestie koncepcyjne (i ogólnie związane z problemami w przepływie idei w zespole) rozwiązuje producent. Teraz podkreślę to raz jeszcze- nic tak dobrze nie działa na bałagan w hierarchii zespołowej i wojnę ego muzyków, jak właśnie dodatkowa osoba z zewnątrz, którą zatrudniacie, żeby uporządkować ten nie do końca poukładany stan rzecz. Osoba taka będzie doskonale wiedzieć, dokąd chce iść i w jakim kierunku należy pokierować całą grupę. Doświadczenie nauczyło mnie, że ów model pracy - zespół + osoba z zewnątrz - nie zawsze wygląda pięknie, współpraca niekoniecznie musi toczyć się gładko, a producent jako rozjemca musi czasami uciekać się do podstępów i najróżniejszych forteli, które mają na celu przebrnięcie przez rozmaite przeszkody - głównie te natury personalnej, bo finalnie najwięcej istotnych zastojów produkcyjnych ma miejsce właśnie na polu międzyludzkim. A skoro już o tym mowa, to wiedzcie, że wasze problemy zostaną za was rozwiązane tylko wtedy, kiedy zechcecie, by ktoś je za was rozwiązał. Mania kontroli, brak zaufania i niechęć do delegowania rzeczy i przenoszenia ich na ludzi, którzy posiadają dużo lepsze kompetencje, to cechy, które potrafią położyć niejeden projekt - nie tylko muzyczny. Po latach rożnych działań uważam, że najcenniejsze, czego mogłem się nauczyć, to właśnie oddawanie pracy innym ludziom. Nie dlatego, że mi się nie chce, ale właśnie dlatego, że z pełną świadomością potrafię przyznać, że są oni ode mnie lepsi i poświęcili swoje życie na doskonalenie pewnej wąskiej specjalizacji, w której ja sam może i się potrafię poruszać, ale w porównaniu z innymi jestem najwyżej na poziomie lekko doświadczonego amatora. I uwierzcie mi - nie ma nic lepszego w działaniach (zwłaszcza kreatywnych), niż świadomość, że ktoś wykona dla mnie pewne czynności na poziomie profesjonalnym, a ja mogę mu w tej kwestii w pełni zaufać. W związku z tym fajnie jest wiedzieć, że ktoś potrafi lepiej ustawić mikrofony, lepiej nagrać, lepiej ogarnąć stół, lepiej zrobić mastering i mieć w jednym palcu całą masę wiedzy, takiej jak różnice w masteringu między plikami, streamingiem, CD, wraz z całą skomplikowaną teorią na temat tego, jak nie zepsuć materiału na samym końcu. Bo wiecie - zakłócenia cyfrowe nie śpią i atakują znienacka, a ja wiem, że masteringowiec czuwa i mogę spać spokojnie. I na tej samej zasadzie mógłbym biegać ze statywami po studiu nagraniowym (co zresztą kiedyś robiłem), ale nie sądzę, że będę znał akustyczne zakamarki pomieszczenia lepiej, niż ktoś, kto ustawia tam mikrofony w zasadzie codziennie. Możecie nie wiem jak wielu producentów zatrudniać, pracować z najlepszymi realizatorami, prosić ludzi o stworzenie dla was planu budżetu, siatki godzin pracy w studiu i innych takich rzeczy, ale podporządkowane jest jednej zasadzie. Będziecie na tyle dobrzy w tym co robicie, na ile zechcecie być i otrzymacie tyle pomocy, ile sami zechcecie przyjąć. Wraz z całym oporem, który wygenerujecie wobec ekipy technicznej i producenta otrzymacie proporcjonalnie mniej zadowalający efekt swojej pracy, a brak zaufania i mania kontroli przełoży się na przeciągający się w nieskończoność proces produkcji płyty, która może nawet nigdy się nie ukaże - uwierzcie mi, znam takie przypadki. Oczywiście - jak już pewnie niejednokrotnie wspominałem - prawie wszystko da się jakoś wykręcić i doprowadzić do stanu używalności. Każda jedna rzecz może błyszczeć pod wpływem technologii, która zostanie zaprzęgnięta w procesie jej tworzenia, ale i tak nie uda się usunąć wszystkich tych wpływów negatywnych działań samych twórców. Wszystkie akapity, które napisałem powyżej zawierają między słowami potrzebę angażowania producenta do pracy nad muzyką, ale jednocześnie wiem, że aby zatrudniać taką osobę należy przede wszystkim zastanowić się ile sami z siebie jesteście dać i na ile potraficie zaufać producentowi w kwestii przełamania waszych najbardziej negatywnych przyzwyczajeń. Uwierzcie mi, że nic tak nie rozbija pracy studyjnej i nic nie wprowadza aż tyle zamętu, jak nagłe obrócenie się przeciwko osobie, która zarządza sesją. Jeżeli już decydujecie się na współpracę z kimś z zewnątrz, to pomimo całego bólu, który potrafią zgotować wam duma i ego, naprawdę powinniście pokłonić się nad wewnętrznymi przyczynami własnego oporu, zamiast robić rozpierdol w rzeczach, które są właśnie w trakcie dziania się. A to „dzianie się” to godziny przygotowań, telefonów, ustawianiu sesji, planowanie kolejności działania i wreszcie. A skoro to wszystko nie jest dla was odpowiednim argumentem, to tak w najprostszy sposób pomyślcie ile kasy zmarnujecie na poświęcaniu się własnemu oporowi i braku zaufania - kasy waszej, lub też inwestorów zaangażowanych w dany projekt. Ostatecznie płyta jest tylko płytą i o ile ktoś drastycznie nie zmienia artystycznego toru waszych dotychczasowych działań, nie robi rock’n’rolla z muzyki house, czy death metalu z popu, to naprawdę powinniście puścić i pozwolić się poprowadzić komuś, kto postanowił wziąć odpowiedzialność za wasz materiał muzyczny. W przeciwnym razie doprowadzicie do rozprzestrzeniania się absolutnego i trudnego do uporządkowania chaosu, który wybuchnie już w przestrzeni studia nagraniowego i uwaga wszystkich zaangażowanych - zamiast na muzyce - skupi się na rodzącym się konflikcie. 4. Zakończenie bez zakończenia. Całą dzisiejszą historię rozpocząłem od fikcyjnej bajki o zespole, który nie istniał, osadzony w trakcie sesji, która nie miała miejsca. Nigdzie dalej nie pociągnąłem jednak tego wątku i możecie zastanawiać się dlaczego. Niby zacząłem od kwestii, które na pierwszy rzut oka mają podłoże organizacyjne, a potem pisałem tylko o problemach natury bardziej wewnętrznej niż związanej z kalendarzem działań studyjnych i ich planowaniem. Wyjaśnienie jest bardzo proste. Po latach brania udziału w różnych projektach muzycznych - komercyjnych i niekomercyjnych - wiem, że bez względu na to, jak bardzo byście się nie napinali na ustawienie w rzędzie spraw przeznaczonych do załatwienia w pewnym porządku chronologicznym, to i tak wszystko przewróci się w takim czy innym momencie, jeżeli na dzień dobry nie uporządkujecie dwóch kwestii. Pierwsza to właśnie odpowiednie nastawienie do tego, co sami chcecie stworzyć, a druga to osadzenie na odpowiedniej pozycji osoby, która całym projektem ma zarządzać i która od początku do końca posiada pewną wizję tego, jak dany projekt powinien zostać sfinalizowany. Reszta to po prostu kosmetyka. Sprzęt pozostaje tylko sprzętem, każde studio można wynająć za takie czy inne pieniądze, ale chaos w waszych głowach pozostanie chaosem, dopóki nie zechcecie go uporządkować - sami lub z pomocą innych osób. Miłego dnia! Kuba Łuka |
O Autorze:
Kuba Łuka. Producent muzyczny i kompozytor. Autor licznych artykułów o muzyce i kreatywności. W 2016 roku obronił doktorat na temat przemian w sposobie tworzenia muzyki w XX i XXI wieku. Niedługo ukaże się jego pierwsza książka: "Nowe Dźwięki. Jak być Kreatywnym i nagrać własną płytę Lepiej". Archiwa
Marzec 2020
Kategorie
Wszystkie
|