Płyty podobno nadal są fajne. Krótkie wspomnienie tego, co najlepiej zagrało w 2017 roku.12/30/2017 Miałem okazję jechać ostatnio samochodem z dwoma bardzo młodymi (jak na moje obecne standardy osobami) - takimi urodzonymi gdzieś po roku 1995 i z wielkim zainteresowaniem przysłuchiwałem się prowadzonemu przez nich dialogowi na temat muzyki. W pewnym momencie usłyszałem stwierdzenie: „ja ostatnio uczę się słuchać całych płyt”. Uśmiechnąłem się pod nosem, a jednocześnie zacząłem się zastanawiać gdzie obecnie ja sam znajduję się w całym łańcuchu pokarmowym współczesnych metod konsumowania muzyki. Zadałem sobie pytanie, czy na przykład moje dość staroświeckie podejście do tematu - które wynika po prostu z przyzwyczajenia do nośników i zakłada odsłuchiwanie całych płyt od początku do końca - nie jest już zupełnie przedpotopowe. Może pewnego dnia będą pokazywać mnie w muzeum w dziale ze skamielinami? Z drugiej strony cały czas uważam, że opieranie się tylko na playlistach i pojedynczych piosenkach to oczywiście częste i popularne, ale wciąż dziwne (jak dla mnie) zjawisko, które obejmuje tak naprawdę tylko bardzo wąski wycinek tego, co naprawdę dzieje się w muzyce. I dlatego właśnie postanowiłem napisać o płytach (nie playlistach), które w 2017 roku zrobiły na mnie wyjątkowo dobre wrażenie i których wielokrotnie słuchałem - uwaga, teraz naprawdę powieje średniowieczem - od początku do końca! Kolejność zupełnie przypadkowa. CZYTAJ DALEJ >>> Zacznę od tego, że chociaż urodziłem się na samym początku lat 80. to przez wiele lat nie byłem wielkim fanem muzyki, która w tamtym czasie powstawała. Oczywiście siłą rzeczy pamiętam wszystkie single, puszczane w tamtym okresie w radiu. Pierwszy jaki pamiętam, czyli Europe „The Final Countdown” mam otrzaskany tak bardzo, że w sumie nadal potrafię zanucić w pamięci większość dźwięków solówki gitarowej. „Money For Nothing” Dire Straits czy „Wonderful World” Blacka zostały już prawdopodobnie wbite w moje DNA, a mniej chlubne dla epoki hity jak „Maria Magdalena”, „Boys”, „Cheri Cheri Lady” czy „Voyage, Voyage” nawiedzają mnie od czasu do czasu, nie dają spokoju przez długie godziny, a ja robię wszystko, żeby tylko o nich zapomnieć. Pomimo faktu, że dotarłem do dziesiątek rewelacyjnych płyt, które nagrano w tamtym okresie - a które bardzo szanuję do dzisiaj - to jednak przez bardzo długi czas zupełnie nie podzielałem powszechnej fascynacji tym, co nazywa się brzmieniem lat 80. zwłaszcza w elektronicznej, synthpopowej odsłonie. I to raczej lata 90. (z wycieczkami w kierunku przełomu 60./70.) były dla mnie początkowo wyznacznikiem tego, co najbardziej kochałem w muzyce. Do czasu.
CZYTAJ DALEJ >>> |
O Autorze:
Kuba Łuka. Producent muzyczny i kompozytor. Autor licznych artykułów o muzyce i kreatywności. W 2016 roku obronił doktorat na temat przemian w sposobie tworzenia muzyki w XX i XXI wieku. Niedługo ukaże się jego pierwsza książka: "Nowe Dźwięki. Jak być Kreatywnym i nagrać własną płytę Lepiej". Archiwa
Marzec 2020
Kategorie
Wszystkie
|