Nie pamiętam dnia, w którym ukazało się „Abbey Road” z bardzo prostej przyczyny - nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Daje mi to zdecydowaną przewagę nad fanami The Beatles, którzy pamiętają dzień premiery płyty - mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że zanim zacząłem kojarzyć świat, znałem już „Abbey Road”. Nie jestem jakimś psychofanem Beatlesów. Nie zbieram gadżetów, nie zaczytuję się w kolejnych biografiach. Nie uważam, żeby cała ich dyskografia była czymś wybitnym, za to wśród wydanych przez nich albumów mam kilku faworytów - płyty, które uważam za arcydzieła zarówno muzyczne, jak i produkcyjne. Jedną z nich jest właśnie „Abbey Road”, czyli ostatni nagrany przez Beatlesów i przedostatni wydany przez nich album, który mniej więcej miesiąc temu doczekał się nowego, rocznicowego wydania. Z okazji pięćdziesięciolecia premiery tej przełomowej płyty, a także z okazji trzydziestoiluśtamlecia mojego pierwszego jej odsłuchu postanowiłem napisać o „Abbey Road” parę słów i przedstawić ją nie w kategoriach pomnika, ale jako zbiór świetnych piosenek i najzwyklejsze źródło - lekkiej i niezobowiązującej - przyjemności. Zapraszam do czytania! CZYTAJ DALEJ >>> Przez wiele lat nie zastanawiałem się nawet skąd w moim domu znalazła się płyta „Abbey Road”. W latach 80-tych nie poświęcałem takim rzeczom zbyt wiele uwagi. Miałem kilka lat i znałem wszystkie piosenki na pamięć (oczywiście fonetycznie, plus minus, bo nie rozumiałem wtedy jeszcze angielskiego). Moi rodzice wrzucali krążek do gramofonu, a mi szalenie się podobał. Do teraz, kiedy słyszę gdzieś „Here comes the sun”, czuję się jakbym miał pięć lat. Tym właśnie było dla mnie wtedy „Abbey Road” - zwykłym czarnym krążkiem, na którym znalazło się parę piosenek, które dosłownie „wyrywały z butów” kilkulatka. Moja Mama tańczyła ze mną do „Octopus’s Garden” i ogólnie świetnie się przy tej płycie bawiliśmy. Taka proza życia w wydaniu dziecięcym. Dzisiaj, w 2019 roku płyta winylowa - jako nośnik, tak ogólnie - urosła do rangi czegoś, czego ja osobiście zupełnie nie znam i za każdym razem, kiedy ktoś traktuje winyl z namaszczeniem zadaję sobie pytanie - czy na pewno chodzi o te same płyty, które ja znam od dzieciństwa? Okazało się niedawno, że ten egzemplarz „Abbey Road”, który posiadam nadal w swojej płytotece, a który służy mi od wczesnych lat dzieciństwa, to brytyjskie tłoczenie z lat 70-tych. Moja Mama przywiozła go z Londynu jeszcze przed moimi narodzinami. Płyta brzmi świetnie i po latach wciąż porywa mnie jakością piosenek, które się na niej znajdują. Zjadłem w życiu zbyt wiele albumów w najróżniejszych wersjach, żeby wierzyć w boskość jakiegokolwiek nośnika. Stopiłem kilka kaset magnetofonowych w upale, zerwałem trochę taśmy, upuściłem igłę nieodpowiednio, porysowałem parę winyli i CD-ków. Nośniki przepadają, dobre numery niekoniecznie, o czym świadczy właśnie najnowsza reedycja „Abbey Road”, która - odtwarzana przeze mnie właśnie w streamingu z Tidala w telefonie - wchodzi mi tak samo dobrze, jak winylowa wersja słuchana gdzieś w latach 80-tych. Słyszałem „Abbey Road” w kilku wydaniach. Nigdy nie posiadałem tego na kasecie, ponieważ w domu był winyl. O ile dobrze pamiętam, miałem pierwsze wydanie CD, a gdzieś po drodze kupiłem sobie piękny remaster (również na CD) - ten sprzed chyba dziesięciu lat. Mam świadomość, że marketing skupiony wokół przypominania co jakiś czas o albumach The Beatles pod postacią reedycji ma wielki wpływ na podtrzymywanie pamięci o tych wydawnictwach. Ale o wielu z nich po prostu warto pamiętać. O "Revolver", "Magical Mystery Tour", "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" i "Abbey Road" na pewno. O ile dobrze pamiętam „Abbey Road” jest płytą o dość interesującej historii. Została nagrana jako ostatnia w dorobku zespołu, ale ukazała się jako przedostatnia. W trakcie sesji nagraniowej tak zwanego „Białego Albumu” doszło do rozłamu miedzy zespołem, a producentem Georgem Martinem. Na skutek tego Beatlesi już bez jego udziału zarejestrowali „Let it Be”, które nie zostało od razu ukończone. Zespół wrócił w międzyczasie do studia - ponownie z Martinem - w celu nagrania „Abbey Road”, które ukazało się 26 września 1969 roku („Let it Be” ukazało się dopiero w maju 1970). Wśród wszystkich okładek The Beatles ta z czterema muzykami idącymi po przejściu dla pieszych jest chyba najbardziej znana i najmocniej rozpoznawalna. Najnowsza wersja „Abbey Road” z 2019 roku składa się z trzech części. Pierwsza to oryginalne kawałki zmiksowane na nowo. Dwie pozostałe to alternatywne wersje utworów (takie, które nagrano, ale nie zostały wybrane na płytę), niepublikowane kawałki i nagrania demo. Jest to ten sam patent, który w ciągu ostatnich dwóch lat zastosowano na rocznicowych wydaniach „Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band” oraz "White Album", a który stosuje się przy okazji reedycji od lat. Słucham sobie tego „nowego” „Abbey Road” z zaciekawieniem - może nawet nie tylko dlatego, że po prostu bardzo lubię ten album. Materiał zawarty na dwóch dodatkowych płytach jest naprawdę atrakcyjny i wyjątkowo dobrze w moim odczuciu - pokazuje „The Beatles” jako zwykłych ludzi, zwykłych muzyków - takich, którzy mylą się, popełniają błędy, mamroczą w trakcie śpiewania tekstu, zatrzymują się, gadają i ogólnie robią wszystkie te rzeczy, które przydarzają się każdego dnia w kreatywnym chaosie w studiach nagraniowych na całym świecie. Ciekawe jest, że słuchałem już wielu tego typu reedycji, ale z reguły odnosiłem wrażenie, że bonusy to zwykłe zapchajdziury (na przykład nowe wersje płyt The Cure i The Doors). Cieszyłem się, jeżeli wyrzucano je na osobny krążek i irytowałem się, kiedy upychano na siłę kilku „intruzów” zaraz po zakończeniu płyty właściwej. W wypadku „nowego” „Abbey Road” jest zupełnie inaczej. Dodatków słucha się fajnie. Pomagają one na swój sposób odczarować płytę i zepchnąć ją z pomnika między inne albumy, których słucha się od czasu do czasu dla przyjemności, bez nadmiernego podziwu. W końcu ten klasyk z 1969 roku to tylko wyjątkowo udany zbiór siedemnastu fajnie napisanych, zagranych i wyprodukowanych piosenek, które wybrano spośród iluś tam - mniej, lub bardziej udanych podejść w studiu nagraniowym. Niby oczywiste, niby banał, ale czy na pewno? Życzę miłego słuchania! Kuba Łuka |
O Autorze:
Kuba Łuka. Producent muzyczny i kompozytor. Autor licznych artykułów o muzyce i kreatywności. W 2016 roku obronił doktorat na temat przemian w sposobie tworzenia muzyki w XX i XXI wieku. Niedługo ukaże się jego pierwsza książka: "Nowe Dźwięki. Jak być Kreatywnym i nagrać własną płytę Lepiej". Archiwa
Marzec 2020
Kategorie
Wszystkie
|